środa, 18 lutego 2009

Prawie jak Forrest Gump

Wnioski na gorąco po obejrzeniu efektu tytanicznej pracy uhonorowanej bodaj 12 nominacjami do Oskara. Już trailer uczynił mnie wątpiącym. Ale dałem szansę. No i się przejechałem.
Obejrzałem ostatnio obraz przedziwnej urody, czyli obsypany nominacjami „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Uff. Co poniektórzy mogli wysłuchać już moich utyskiwań nad brakiem wyraźnego sensu tegoż dzieła. No bo o czym niby ono jest? O przemijaniu? O śmierci? O ludziach? Proooooooszę was. Ten film jest niczym więcej jak miałką, półzdechłą historyjką o takim sobie życiu jakiegoś faceta, który tym tylko różni się od innych, że młodnieje. Powiedzą niektórzy, że historia ta przypomina nieco Forresta Gumpa. Tu i tu mamy gościa z jakimś defektem, tu i tu mamy jakąś tam drogę, jakąś historię ciągnącą się przez całe życie… Tylko że Forrest Gump faktycznie uczył nas czegoś, patrząc na świat jego oczami i myśląc bełkotliwymi zdaniami jego autorstwa, rzeczywiście mogliśmy czegoś ciekawego o tym świecie i ludziach się dowiedzieć. I to jest wartość dodana. A czegóż takiego uczy nas Benjamin Button? Otóż mówi nam – nie przesadzam – pod koniec filmu, że jedni skaczą, inni tańczą, jeszcze inni jeżdżą czy grają na pianinie… I że trzeba z tym żyć bo taki jest świat.
O nieba!
Prorocze słowa!
Prawd takich warto słuchać zawsze i wszędzie... I bulić za nie niewypowiedziane sumy wpisane w budżet tego wiekopomnego dzieła. W filmie tym roi się od masy pomysłów, które nijak do siebie nie przystają. Po pierwsze: po co w ogóle stawiać na postać faceta, który miast starzeć, młodnieje? Z faktu tego nie wynika absolutnie nic. Nic poza kilkoma zdziwieniami postronnych w stylu: 'ojej, masz 7 lat?'. 'O rany, stary, nigdy nie byłeś z kobietą?!'. W pierwszym przypadku Buton przytakuje. W drugim idzie do burdelu. I problem znika. Pytam się grzecznie: co z tego? Jakaż prawda jest tam ukryta? Jego przypadłość poza przewidywalnym: Benjaminie, jak ty młodo wyglądasz! – nie jest źródłem żadnych nadzwyczajnych przemyśleń. Skoro może pracować, zaciągnąć się na łajbę, zaspokoić prostytutkę… Ot, żyje jak każdy z nas. A że młodnieje? Co z tego. Po drugie: mamy w tym filmie ogromny bałagan. Przykład pierwszy z brzegu: o co chodzi z cofającym czas zegarem? Poza tym, że chodzi do tyłu nie ma żadnego związku z historią Buttona. Nie jestem nawet pewien, czy Benjamin o tym zegarze cokolwiek wiedział. Powstał on w zupełnie innym celu i wydaje się początkiem zupełnie innej historii. A zatem? Po co ten zegar tam wkomponowano?! Po trzecie, roi się w filmie od półinteligenckich-półfilozoficznych tez i pseudo-zadumy nad światem. Spotykamy się na przykład z wyliczanką przypadkowych przyczyn prowadzących do wypadku w wyniku którego Daisy łamie nogę. Temat związków przyczynowo-skutkowych jest ledwo liźnięty, z egzystencjalnego klimatu widz zostaje wyrwany po… parunastu sekundach. I koniec, nowa scena, nowy wątek. Co to jest? Kazualizm w pigułce? 'Krótka historia czasu' dla ubogich? Naprawdę, warto zostawić takie wątki takim filmom jak 'Przypadek' czy 'Przypadkowa dziewczyna' a nie tak na łapu-capu i zostawić z nie wiadomo czym i z nie wiadomo jakim wnioskiem. Po trzecie, aktorstwo jest… liche. Brad kolejny raz udowodnił, że świetnie opanował jedną, góra dwie miny, a genialna – mówię bez cienia ironii – Blanchet z pewnością nie będzie wspominać tego epizodu jako roli życia. Postaci są wyprane z emocji, co z tego, że bohaterowi umiera matka, że odnajduje się ojciec. Benjamin Pitt wydaje się zaledwie wzruszać ramionami. Może zwapniałe stawy nie pozwalają na więcej, nie wiem. Film kończy się niedorzecznie – stara Blanche kołysze umierającego ze starości niemowlaka, który był jej kochankiem. Jakie to prawdziwe... Jak z życie wzięte.
Aha, konia z rzędem temu, kto wyjawi mi tajemnicę nadciągającego huraganu.

(Dygresja na sam koniec: jakiś czas temu lubowałem się w małych prowokacjach. Pisałem do "Wysokich obcasów", Grażynki Dobroń w Trójce, tworzyłem różne debilne historie a ichniejsi psychoterapeuci brali to na warsztat i roztkliwiali się nad moimi dolami i niedolami na łamach pisemek, tudzież na antenach. Gdybym miał te kilkadziesiąt milionów dolarów zrobiłbym ani chybi coś większego niż parę nieporadnych maili, nakręciłbym taki właśnie film a potem powiedział: ludzie, to zwykła prowokacja! Tak dla jaj! I do teraz nie opuszcza mnie nadzieja, że reżyser np. odbierając Oskara powie to samo. "Założyłem się z kumplem że to nakręcę, a wyście ten szajs wzięli na poważnie")

czwartek, 12 lutego 2009

"Na co to idzie?"

- jak ujął to niegdyś niedościgniony komentator wszelakich procesów ogólno-modernizacyjnych, Kaziuk Bartoszko (tak, ten z "Konopielki" Edwarda Redlińskiego". A więc, powtórzmy, na co to idzie?... Oglądałem niedawno Tomasza Lisa Na Żywo w starciu z Jarosławem Kaczyńskim. Lis w starciu z Kaczorem poległ. Na co to idzie? Jeden z najlepszych dziennikarzy przyszedł do studia kompletnie nie przygotowany, ze stosem demagogicznych chwytów pod pachą, co ja gadam, żeby choć ze stosem! Wyjął na wierzch zarzuty tak słabiutkie, wrócił do ZOMO, co stało tam, gdzie ten i ów pamięta, a wraz z nim do całego tego tałatajstwa, co to już dawno za nami (a w dobie hiperplastycznej rzeczywistości medialnej nie dość że dawno, to jeszcze pewnie nieprawda).
Nudne to było. I na maksa przewidywalne. Ale to naprawdę na maksa. Z jednym zastrzeżeniem. Jarek zrobił wrażenie bardzo spokojnego, kompetentnego, wyważonego i przede wszystkim - ponad tym wszystkim. Zostawił Lisa gdzieś tam w krzakach na dole, opanował świetny body-language i nie dał się wyprowadzić ani na chwilę z równowagi. Spójny. Naprawdę wyglądał, jakby wierzył w to co mówił. Czy miał w tym wszystkim rację - nie będę się wypowiadał, bo to nie miejsce po temu. Chodzi o nędzę, jaką przedstawił dziennikarz. Nastawiony na zupełnie niemerytoryczne mordobicie, do jakiego zdążył już swych widzów przyzwyczaić prawdopodobnie trochę się zdziwił obrotem spraw. A i ja - przyznam - byłem zaskoczony poziomem rozmowy 1:1. Nie zagłębiam się zbytnio w politykę i nie zamierzam. Ale widząc, co z dyskursem okołopolitycznym robią dziennikarze, nie chce mi się już totalnie. Gdzie ten Lis, co to go pamiętam z naprawdę dobrej, książkowej również, publicystyki? Smutne to. Na co to idzie?