czwartek, 27 listopada 2008

Burza w szklance wody?

Szaleństwo i panika, w jakich pogrążyły się giełdy nie odwracają uwagi Polaków od działań deweloperów. Bo kryzys kryzysem, ale mieszkać gdzieś trzeba.
Na obraz sektora nieruchomości składają się informacje pochodzące z wielu różnych obszarów tematycznych i doprawdy trudno jest spośród nich wybrać te bardziej i mniej istotne. Są to bowiem doniesienia nie tylko bezpośrednio związane z kondycją spółek budowlanych, z ich działalnością, ofertą, ale również z ruchami wykonywanymi pod wpływem informacji dobiegających z rynków światowych, na opiniach klientów, więcej, zwykłych zjadaczy chleba kończąc. Jedno jest pewne: analizując przekaz medialny na temat rynku nieruchomości można dojść do wniosku, że strach, jaki padł na polskich deweloperów ma wielkie oczy.
Jeśli chcielibyśmy na obraz branży spojrzeć bardziej globalnie, nie ulega wątpliwości, że media kreślą przed nami pejzaż być może nie sielankowy, ale bardziej wyważony (polskich komentatorów i ekspertów – niekiedy w przeciwieństwie do dziennikarzy – cechuje bowiem dość umiarkowany i uspokajający ton i to nawet w obliczu kryzysów). A barwy owego pejzażu z pewnością nie są czarne. Po prostu mniej kolorowe. Oto z początkiem września na łamach „Gazety Wyborczej” czytamy, że gdyby sektor nieruchomości przyrównać do machiny o dziesięciu silnikach, sześć z nich pracowałoby na zwolnionych obrotach. To już wiele, by mieć ogólny obraz klimatu, z jakim obecnie mamy do czynienia w mediach. Przede wszystkim – machina wciąż jest na chodzie. Maleje aktywność firm deweloperskich, niepokój dotyka firmy wykonawcze i producentów materiałów. Jednak daleko, a nawet bardzo daleko nam do paniki. Wręcz przeciwnie, rzec można, że mimo przytaczanych alarmujących wyliczeń, branża ma się dobrze i równie częste, jeśli nie częstsze, są teksty, w których czytamy o sytuacji wcale niezłej. Czarne scenariusze – jak pisze „Dziennik” – przygotowywane na ten rok dla branży nieruchomości nie sprawdzają się. Czytamy więc, że sprzedaż jest mniejsza, ale wszak nie zerowa. Boom mija, ale w dalszym ciągu brakuje 1,5 mln lokali.
Istotny sygnał płynie również z działań konsumentów: choć o kredyt niełatwo, to zainteresowanie nimi rośnie a nie maleje. Prasa mówi wręcz o atmosferze spokoju, czy senności. I rzeczywiście, wystarczy spojrzeć w jakim tonie piszą główne tytuły prasowe: „Rynek nie jest już taki łatwy”, „Rynek czeka na jesienne ożywienie”, „Realne ceny mieszkań będą spadać”, których wymowa daleka jest od kasandrycznych wizji kryzysu. Przeciwnie, pomimo pewnych trudności, zainteresowanie ofertą wciąż jest duże. Trudności wydają się jedynie skutkować nieco mniej twardą polityką wobec klienta („Negocjacje stają się coraz bardziej elastyczne”), a apetyty i zachłanność deweloperów wydają się mniejsze („Deweloperzy ograniczają inwestycje”, „Inwestycje deweloperów spadły w wakacje o ponad jedną piątą”). Ton alarmujący, gdzie mowa jest o gwałtownych zwrotach i zapaściach pozostaje stosunkowo rzadki i w porównaniu z resztą przekazu posiada on nieduży zasięg oddziaływania. Owszem, czytamy o kłopotach ze sprzedażą i fatalnych wynikach i dane te faktycznie są fatalne, ale tylko w porównaniu z wynikami osiąganymi w okresie boomu. A temu kroku dotrzymać już trudniej. Windowanie cen po prostu przekroczyło możliwości nabywcze. Do masowych plajt i bankructw firm jednak daleko. Media mówią o rabatach, upustach, obniżkach, ale nie o stratach i upadkach a ceny oferowanych mieszkań to jeszcze nie bezcen, bo jak pisze „GW”, „Mieszkania wreszcie są tańsze, ale nadal drogie”.
A cały tekst znajdziecie tutaj.

wtorek, 25 listopada 2008

Amba na ambasadorów

"Obserwujemy rosnącą modę na korzystanie z narzędzia marketingowego bazującego na przeniesieniu wizerunku z osoby, na markę lub konkretny produkt. Dlatego analizując wizerunek polskich gwiazd coraz częściej trafiamy na informację o tym, kto został ambasadorem i jaką markę będzie promował. W czym należy upatrywać przyczyn zainteresowania tą właśnie formą reklamy? Zapewne w opłacalności!" Oto wstęp do ciekawego tekstu, na jaki ostatnio napatoczyłem się w necie. Brzmiał znajomo. Okazało się, że to fragment raportu z cyklicznego monitoringu celebrytów, który prowadzimy. Mało tego, okazało się, że jestem tegoż tekstu współautorem, zdążyłem tylko o nim zapomnieć przywalony innymi zleceniami :) Jaki ten internet mały... Miłego czytania!

sobota, 22 listopada 2008

Internet ogoopia?

Niedawno miałem okazję przeczytać wynurzenia dziennikarzy "Gazety Wyborczej" na temat tez Andrew Keena. To ten od od "Kultu amatora", fenomenalnej książki na temat wpływu technologii na nasze zdolności poznawcze, sposoby myślenia o rzeczywistości i niszczeniu kultury. Cóż, niestety, mam wrażenie, że dziennikarze w osobach m.in. pani Marty Klimowicz, Mirosława Filiciaka i in. ni w ząb nie zrozumieli tez Keena, a przynajmniej nic nie wskazuje na to, by sens tych tez stał się dla nich w jakiś sposób przejrzysty. Świadectwem tego niech będą te oto akapity. Keen być może nie jest mesjaszem cyberprzestrzeni, ale czytając prace (pod linkiem ciekawe pozycje książkowe - polecam!) Postmana, McLuhana, Sartoriego, Toeplitza, Bobryka, Barbera, Rifkina i in. jego wynurzenia nie są pozbawione sensu i wpisują się w dłuższą tradycję krytyczną. Uczeni ci przekonują, że sposoby, w jakie ludzie korzystają z internetu i w ogóle mediów współczesnych w bardzo istotny sposób zmieniają - by nie powiedzieć - upośledzają nasze rozumienie przekazu medialnego. Kluczowe znaczenie wydaje się mieć tu głównie prędkość przekazu informacji oraz bezwględne kryterium, jakim jest jej wartość rynkowa. Informacja musi nie tylko mówić o czymś ciekawym, musi się opłacać. Uczeni ci zapisali tysiące stron punkt po punkcie obnażając prawidła, według których forma komunikatu może wpływać na jego treść ("medium is a message", pamięta to ktoś?!). Krytycy Keena, w tym pani Marta Klimowicz, twierdzą, że przecie internet uczy nas poruszania się w informacyjnym gąszczu, lewitowania na tylu płaszczyznach, och, jeszcze krok i jesteśmy prawdziwym omnibusem cyberprzestrzeni, oddajcie pokłon, maluczcy! Pomijają niestety fakt brutalnego odzierania informacji z szerszego kontektu. Czym jest news na dwa akapity wobec porządnego artykułu? Czym jest link wobec rzeczowej definicji? Wiedza dzisiejszego pokolenia przypomina tele-sieczkę bez żadnego zakorzenienia. Jest to zbiór pseudo-informacji, bez żadnych wzajemnych zależności. To jak zależność między inteligencją a mądrością. Tezy Keena i jemu podobnych zmierzają w tę stronę: choć wiemy coraz więcej, jest to wiedza pozorna, w gruncie rzeczy nie wiemy prawie nic. Mnożą się dyletanci, pseudo-artyści i fałszywi eksperci, których wynurzenia warte są w gruncie rzeczy funta kłaków. Głupota była zawsze i wszędzie - tu Klimowicz ma rację. Ale! I tutaj rację ma bezapelacyjnie Keen i in., jeszcze nigdy głupota nie była tak zorganizowana. Wcześniej prosty ciemny chłop snuł bujdy na własny rachunek. Dziś może je uploadować i zgarnąć od reszty dyletantów nic niewarte opinie. Głupota jest dziś zorganizowana i usieciowiona. Ignoranci z miast i wsi, międzykontynentalna intelektualna (hmmm... nie śmietanka, może więc...) maślanka wymienia między sobą terabajty idiotyzmów i para-przemyśleń. I z tą siłą niestety liczyć się trzeba, jeśli chce się zaistnieć na rynku. To istota tzw. Web 2.0. Smutne to trochę. Smutne, że ci, którzy krytykują Keena wyrywają jego, jakże celne i ironiczne, spostrzeżenia z kontekstu, a zatem robią to, przed czym Keen próbuje nas ostrzec w pierwszej kolejności i to nie a propos - gdzie tam - swoich książek. A propos komunikowania się w ogóle! Życzę miłego oglądania cowieczornych wiadomości, a w nich obok planów ratunkowych dla światowej gospodarki, newsów o wybuchu gazu w piwnicy w Wąchocku, corocznym zjeździe sobowtórów, rakietowym plecaku i gwoździach w eklerku. Jaka miła, rzeczowa, nieogłupiające sieczka.

środa, 5 listopada 2008

A teraz coś z zupełnie innej beczki

Producenci Coca-coli w znanym dowipie zachodzą w głowę ile papieżowi posmarowali piekarze, że w modlitwie na calym świecie mamy "chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj". Tutaj teoretycznie mamy ten sam problem. Co jeśli nasze "ja" jest tylko wyjątkowo popularną i zaraźliwą ideą, która tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia dla nas samych? Nie wykluczone, że istnieje ona tylko po to, żeby działać na korzyść obcego interesu. A i tak wszyscy są do niej masakrycznie mocno przywiązani. To jest dopiero siła marketingu.