niedziela, 20 września 2009

Tortem w mózg

Wiem, że dawno mnie nie było, żeście się za mną stęsknili niemiłosiernie, ale oto... wróciłem. I od razu z kolejnym artykułem. Ukazało się toto w sierpniu na łamach "Charakterów" i we wrześniu na jednym z podportali "Gazety" - co mnie mocno zadziwiło. Bo dowiedziałem się o tym z drugiej, albo i trzeciej ręki. Zabawne, jeszcze nie podpisałem umowy, a tekst po sieci krąży... ;)
Pozwalam sobie go podlinkować, dobrze?
Co do treści - taka "Małpa" w pigułce. Kto mnie zna wie o co chodzi.

niedziela, 31 maja 2009

W oczekiwaniu na cud

Zelektryzowały mnie ostatnio słowa Maryli Rodowicz jakoby Doda była jej następczynią. Nie wiem nawet jak interpretować stanowisko pani Maryli, czy jest ono podszyte mimo wszystko pewną kpiną - zarówno z popkultury jak i jej zapamiętałych przeżuwaczy - czy może jednak wręcz przeciwnie, gorzkim stwierdzeniem faktu. Czym Rodowicz mogła się kierować? Przyrównaniem skali fenomenu? Popularności? Być może. Prócz tego owe indywidua (albowiem używanie pojęcia "artysta" w takim samym stopniu do Dody co do Rodowicz jest jednak policzkiem dla tej drugiej), różni dosłownie wszystko. Po pierwsze - sposób uprawiania swojej kariery.
Dla Rodowicz prócz pielęgnowania niezbywalnego w jej kawałkach elementu "pop", jest to mimo wszystko nieustający pojedynek twórcy i tworzywa. Jest, do cholery, jakaś droga artystyczna. I to wbrew temu, co mówi się o niej w kontekście śmierci Osieckiej. Rodowicz wcale nie znikła i nie jedzie tylko na "Balu" i "Małgośce". Z Nosowską robi rzeczy nie gorsze. Droga kariery Dody wiedzie z kolei przez wszystkie meandry popkultury z pominięciem dla niej tego pozornie najważniejszego - muzyki. O Dodzie mówi się w kontekście reklam lodów, w kontekście łysiny i bijatyk Radzia Majdana, mówi się w kontekście kupna nowej Lambo, ewentualnie kolejnej sesji dla Playboya (choć to lasia, jeśli już wydobyć ją spod skorupy pudru i cieni, bardzo przeciętna). O ile to, co robi Rodowicz z popkulturą nazwać można delikatnym flirtem (czasem wszak pojawi się w jakimś "Życiu na Gorąco", w jakiejś tam "Gali"), o tyle działania Dody przypominają perwerę bez trzymanki.
Po drugie - repertuar. Doda nigdy, przenigdy nie miała i nie będzie mieć hitów na miarę tych, które śpiewała Rodowicz. "Nie martw się, uśmiechnij się"? Pozostawiam to bez komentarza. Osiecka i Nosowska mogłyby poczuć się porównaniem jakie Rodowicz niedawno poczyniła - bez przymierzania - obrzygane. Przekaz jest bowiem totalnie o niczym, piosenki pisane i grane jednym palcem nie mają w sobie jednej sensownej sylaby. Piosenek Dody nie ma bez niej samej, muzyka i słowa Rodowicz bronią się same. Bez zjawiska medialnego któremu na imię, cytuję, "diamentowa suka", okalanego wulgarnością i pseudo-polotem, materiał Rabczewskej nie miałby szans na jakąkolwiek uwagę.
Ech... szkoda gadać. Powiedzmy, że Rodowicz popełniła małą gafę i przejdźmy nad nią do porządku dziennego. Chyba, że na Rabczewską spojrzymy nieco inaczej - jako na to wszystko, co popkultura początku XXI wieku ma najlepszego do zaoferowania, jeśli chcieć znaleźć w niej coś na miarę (bardzo marną) Rodowicz. Wtedy może faktycznie Doda jest jej następczynią, ale tylko dlatego, że jak śpiewa Rodowicz, "hej, gorzej być nie może. Więc czemu by nie położyć się i na lekkim rauszu, w pozycji na znak czekać na cud"? No to czekamy.

niedziela, 12 kwietnia 2009

Z innej beczki. Całkiem innej.

A zatem, dziś o czym innym.
Mamy świąteczny czas, na stole pisanki, po ulicach buszują zające, gdzieniegdzie panoszą się kurczaki. Słowem, czas jak każdy inny, żeby posłuchać ponadczasowej muzyki. Wiele jest takich kawałków, o których mógłbym powiedzieć, że w moim odczuciu stanowią prawdziwe arcydzieło. Ale arcydzieł takich, że jakimś sposobem zapamięta je cały wszechświat, jakaś taka mądrość zupełnie niezależna od człowieka, duch dziejów, alfa i omega, że jak za ileś tam tysiącleci ludzi już nie będzie, to takie dzieło będzie trwać dalej, jakimś zrządzeniem czasoprzestrzeni - a więc arcydzieł takich, jak rzekłem, jest już znacznie mniej. Do takich dzieł zaliczam np. toccatę dorycką d-moll Bacha. Zobaczycie, ludzi nie będzie, a kosmos będzie sobie to jeszcze długo nucił.
Ale ostatnio nawet moja ukochana toccata dorycka poszła w niedługą co prawda, ale jednak odstawkę.

Miałem ten utwór wcześniej, ale z takimi kawałkami bywa jak z mantrą. Jak się długo tego słucha, długo i parokrotnie, umysł wbija się na zupełnie inny lewel i doświadcza czegoś niecodziennego, nieopisanego. Utwór długi jak na nasze pop standardy niebywale, bo ponad ośmiominutowy.
Powiem tak.
1) Na last.fm powstała specjalna grupa wielbicieli.
2) Każdy z nich opowiada o nim niestworzone rzeczy. Że to już nie "song" tylko "feeling".
3) Ludzie dzielą się nawet między sobą metodami słuchania. Na leżąco, w ciemności, na plaży, pod gwiazdami. Generalnie ma być ciemno i cicho. I samotnie.
4) Utwór zupełnie się nie nudzi, choć główny temat nie składa się więcej niż z 5 nut (co prawda "do nieba to piekła" Blue Cafe składa się z czterech, ale to inna historia).
5) Słuchacze doświadczają metafizycznych przeżyć - po odsłuchaniu dotykają wciąż tematów ponadczasowych, filozoficznych, ocierając się o wątki egzystencjalne, ba, apokaliptyczne (np. twierdzą, że ten kawałek to temat, dla którego tłem byłby ostatni człowiek na ziemi wpatrujący się w zagładę słońca - supernową). Poza tym przypomina im się nierzadko całe życie, płaczą na potęgę...
6) Chris Clark, świetny elektroniczny instrumentalista twierdzi, że utwór ten winien być rozpatrzony jako kandydat na 8 cud świata. I ma w tym cholernie dużo racji.
I TAK DALEJ
Nie wiem, czy mamy do czynienia z jakim neuro-muzycznym-programowaniem, czy jeszcze inną manipulacją. Wiem jedno - jestem totalnie uzależniony.
Panie panowie, Autechre i VLetrmx21. Wysokich lotów życzę.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Wyłom w murze i zło w okienku, czyli polska batalia o wolny rynek

Państwo to ja – mawiał król Ludwik. Jednak postawiony pomiędzy sektorem MSP, fiskusem, ZUS-em i biurokracją struchlałby i mówił mediom to samo, co polscy politycy: Państwo to nie ja! Państwo to urzędnicy!
Mówi się, że żyjemy w gospodarce wolnorynkowej. Ale mówi się i inaczej. Mówi się, że gospodarką wolnorynkową Polska była i być przestała. Kiedy to było? Tuż po upadku Muru Berlińskiego, w pierwszej połowie lat 90-tych. Wtedy to, jeśli przypomnieć sobie nawet treści popkultury, przeżywaliśmy intensywne zachłystywanie się wolnością gospodarczą. Ideałem Polaka stał się wówczas prywaciarz, przedstawiciel small-biznesu, a czasem nawet biznesu nieco większego. Nawet poczciwy fajtłapa Stefan Karwowski, legendarny „40-latek 20 lat później” parał się zakładaniem własnej spółki i rozkręcaniem biznesu, a jego koledzy po fachu urządzali pizzerie, intensywnie inwestowali lub handlowali tym i owym.
Wtedy też dominowało przekonanie, że by założyć firmę wystarczy sam pomysł. Potem w delikatne relacje łączące rynek z przedsiębiorcą władowało się państwo. Zdecydowano, że zbyt proste procedury obowiązkowo należy uściślić (utrudnić), że samowolę biznesmenów należy ukrócić zakładając specjalne ciała trudniące się niespodziewanymi inspekcjami i w ogóle całą tę wolność uregulować. Skutkiem czego po pierwsze: wolnorynkowe ideały są dziś niczym więcej jak tylko ideałami; po drugie zaś – dzisiejsze stereotypy i przekonania na temat startowania z własną firmą są już zupełnie inne: kierat i mordęga, na spotkanie z którymi warto wyposażyć się w mosiężne siedzenie i anielską cierpliwość do wypełniania druczków i grzecznego odpowiadania na wszystkie pytania urzędników-łaskawców.
Zainteresowani? Zapraszam do przeczytania całego artykułu w numerze specjalnym "Przeglądu Finansowego Bankier.pl"

środa, 25 marca 2009

Banki kontra reszta świata, czyli krajobraz po opcjach

W czasach kryzysu jedno słowo może doprowadzić do spekulacyjnej lawiny. Lepiej je ważyć. A jeszcze lepiej – zanim cokolwiek się powie – zobaczyć, co mówią inni. Temat opcji walutowych stał się w ostatnim czasie powodem spektakularnych medialnych erupcji. Niepokój udzielił się wszystkim i trudno jest takiemu obrotowi spraw się dziwić. Gros spółek na naszych oczach walczy o przetrwanie. W grę wchodzą nie tylko kwestie finansowe, ale – może przede wszystkim – emocje, a jak mówią żelazne prawa psychologii tłumu, w takich sytuacjach każda wiadomość może okazać się iskrą, która wznieci pożar. Przestrzeń medialna huczała od materiałów koncentrujących się na problematyce opcji i wydawało się, że każda kolejna treść najmniejszego choćby doniesienia potęguje jedynie atmosferę chaosu. Dopiero analiza przekazów medialnych pozwoliła dostrzec główne nurty tego dyskursu.
Pośród materiałów analizowanych w kontekście opcji dostrzec można rzecz jasna co najmniej kilkanaście głównych tematów, jednak zaledwie trzy z nich wyróżniają się zdecydowanie negatywnym wydźwiękiem. Przede wszystkim – najmniej korzystnie przedstawiane są wyniki finansowe spółek. Drugim obszarem są wyniki banków, gdzie wskazuje się, że „problem opcyjny” mógł odcisnąć na nich – większe lub mniejsze piętno. Banki – o czym powiemy za chwilę – zazwyczaj utrzymują, że jednak mniejsze. Trzeci obszar to działania i wypowiedzi polityków.
Wszystkich zainteresowanych dalszym ciągiem artykułu zapraszam na stronę!

sobota, 21 marca 2009

Nie byłbym sobą...

...gdybym nie podlinkował kolejnego tekstu, do którego przyłożyłem pióra... Behold twardziel.pl.

czwartek, 19 marca 2009

Kono łelkam tu

Panie i panowie, nadchodzi! Imć Kononowicz, znany nam wszystkim z brawurowej kampanii i jeszcze bardziej brawurowej przegranej, szykuje mocny return. Chodzą słuchy że ma kandydować na europosła, bo "wszędzie się dzieje się i nic się nie dzieje się". Szanse są ciut większe, bo Kono i jego partia zostali wchłonięci przez daleko poważniejsze struktury, reprezentujące interesy nie tylko białostockie, ale - uwaga! - słowiańskie. Może to i dobrze, bo Kono czasy Piasta Kołodzieja przywołuje w mej pamięci jak mało który polityk, zwłaszcza że malowniczo zajeżdża melodyjnym, kresowym akcentem. Interesuje mnie jedno. Czy Kono zaprzeczy twardym prawidłom dotyczących medialnych meteorów. Czemu meteorów? Wiadomo - bo pojawiają się, trach! i nie ma. Pojawienie się może być spektakularne jak upadek meteorytu tunguskiego. Ale prawidła ruchu meteorów są niezachwiane: każdy ma mniejsze i większe prawdopodobieństwo, że spadnie na Ziemię. Ale żaden nie walnie w nas dwa razy. I prawo to stosuje się również do zjawisk medialnych. Taka Rutowicz, Lepper, Tymiński, a teraz również Kono - czasy świetności mają chyba za sobą. Pojawili się, narobili szumu, wywołali parę skandali, ale po jakimś czasie cisza... (Rutowicz stara się wybić ponownie i spaść na nas powtórnie, ale grawitacja chyba jednak bierze górę). Skoro jesteśmy przy takiej zgoła astronomicznej metaforze, niech mi wolno będzie zauważyć, że o ile medialne meteory - błysk, trach, nie ma - to zjawisko stosunkowo częste, różniące się tylko siłą rażenia (tak samo jak z meteorami: jest sobie kamyk który pierdyknie komuś w samochód, a i jest sobie bomba, którą los detonuje nad Jukatanem jakieś 65 milionów lat temu), tak czymś niesłychanie rzadkim wydają się być medialne komety.
Ale zanim do nich dojdziemy, może postarajmy się sklecić naprędce inne elementy tej pop-astronomicznej układanki. Gwiazdy - wiadomo, świecą mocno, długo i są odległe. Tym samym stanowią całkowite przeciwieństwo meteorytów, czyli klasycznych celebrytów, które świecą krótko (a jak ktoś ma szczęście, to taka bryłka spaść mu może pod nogi nawet na imprezie w remizie).
Są też planety, czyli ciała może mało świecące, ale za to stale obecne. Może nie lądują na pierwszych stronach magazynów, ale każdy wie, że istnieją.
Ciekawszy przykład to medialne kratery. Czyli rezultaty gwałtownych eksplozji wielkich meteorytów. Taki krater to na przykład Kapitan Kloss. Kiedyś tam spadł i więcej już z Bogu ducha winnego Mikulskiego wykrzesać się nie dało. W pamięci pozostanie jako aktor jednej roli, której niegdysiejszy blask zamienił się w dym nad pogorzeliskiem.
Są w końcu czarne dziury, ciała, z którymi interakcja grozi wpadnięciu do środka i totalną anihilacją. W astronomii czarną dziurą ma szansę stać się tylko odpowienio masywna gwiazda. Medialną czarną dziurą staje się na naszych oczach Kazimierz Marcinkiewicz. Kiedyś była to gwiazda jak ta lala. Od czasu kiedy inna lala znalazła się u jego boku, zapadł się pod ciężarem swej sławy i rozpoznawalności, otrzymał łatkę faceta z kryzysem wieku średniego, a jego Nemezis, tfu, Isabel, stała się synonimem siary i żenady. Skutek? Każdy, jak z otoczenia czarnej dziury, stara się zwiać ile sił w nogach. Inaczej do końca może być kojarzony z Kaziem, Izą i niepoważną telenowelą. Z jakiej on był partii? PiS? PO? Ja już nie pamiętam a i nikt się do niego nie przyznaje. Każdy stamtąd zwiewa zanim zła sława go wessie i pogrzebie szansę na reelekcję na amen.
Mamy w końcu komety. Kometa to kawał brudnego lodu, który lata sobie tam i z powrotem, wracając co ileś tam dekad i przykuwając uwagę ludzkości. Trudno mi sobie takie komety przypomnieć. Celebryci, którzy jaśnieli kilkanaście lat temu i teraz przeżywają równie intensywny comeback... Mamy może próby reanimacji jakichś projektów, ale po krótkim czasie zwykle okazują się one kolejnym nieudanym podskokiem po upadku meteorytu, ewentualnie skazanym na przegraną zapalaniem dawnej gwiazdy. Queen z nowym Freddiem? Reaktywacja Take That? Bee Gees? Już chyba bardziej KombII. Czy Kono będzie kometą?

niedziela, 15 marca 2009

Małpa z ADHD

Skoro już ciągniemy wątek ostatnich produkcji filmowych, nie mogę nie napisać o "Happy go lucky". Żeby było jasne, film nie jest zły. Nawet aktorstwo nie jest złe. Złe są recenzje na jego temat. A są złe, bo są dobre. Tzn. nie dlatego, że zachwalają warsztat. Dlatego, że zachwycają się historią, bohaterką i klimatem. Przybliżmy nieco materię. Film opowiada o perypetiach etatowej idiotki. Jest ona już grubo po trzydziestce, nie ma faceta (przytyk to nie jest, ale miejmy z tyłu głowy krzywą dzwonową i świadomość, że jest to mimo wszystko jednostka niestatystyczna, na ewolucyjnym rynku matrymonialnym jednak częściej niż rzadziej wysyłająca sygnał: coś ze mną nie tak!), poza tym ubiera się, je, porusza po mieście, mówi itp. na chybił-trafił, jest totalną fleją z bałaganem nie tylko w pokoju, ale i w życiu, otacza się za to armią maskotek i innych person jej pokroju, jest totalnie zdziecinniała, nie rozumie po ludzku, z jej ust w świat biegną same truizmy, wnerwiające pseudo-inteligenckie wynurzenia o świecie i ludziach (a także wynurzenia pseudo-feministyczne, o facetach tym razem) z każdej strony okraszane rżeniem mającym przypominać ludzki śmiech, no, jednym słowem kretynka z ADHD. Trzeba to zobaczyć żeby zrozumieć. Jestem pewien, że przez takich jak ona planeta Ziemia wciąż nie jest i jeszcze długo nie będzie członkiem Wspólnoty Intergalaktycznej.
...Otóż ukazane są perypetie tej pani. Kretynka z ADHD robi prawko. Kretynka z ADHD poznaje faceta. Kretynka z ADHD urządza pidżama party. Kretynka z ADHD zwycięża. A jak zwycięża? A w taki sposób, że poznanego faceta udaje jej się jakimś cudem zatrzymać, że doprowadza do załamania nerwowego instruktora od prawka, że jeszcze jakimś cudem rozkochuje go w sobie (mamy już dwóch smutnych ludzi lecących na tę pokrakę!) i przy okazji wydobyć na światło dzienne wszystkie jego lęki, że ujawnia sprawę bitego chłopca - jej podopiecznego w szkole (dacie wiarę że kretynka z ADHD dostała robotę w edukacji, mało tego, okazuje się współczesną wersją Korczaka! Paradne!), no w ogóle jest istotą ze wszech miar godną naśladowania, bo jest wspaniałą optymistką i znawczynią dusz ludzkich. Brednie. Jest tylko kretynką z ADHD, nieprzeciętnie wulgarną na dodatek. Reprezentuje to wszystko, co na myśli ma taki Barber, Rifkin, Riesman, Postman, czy Sartori pisząc o ogólnym idioceniu, samotnych, bezmyślnych i zewnątrzsterownych tłumach itd. Jest znakiem czasu. Tak. A wiecie dlaczego? Bo recenzje - jak wspomniałem - oglądaczy są pozytywne. Ten chodzący, klekocząco-rżący jarmark z sianem pod kopułą chwalony jest za pogodę ducha, za prostotę, "odrobinę" dziecka... Rozczulające to, pogodne, wzruszające... Tak warto żyć! Dobra, bo się denerwuję.
Powiem tak.
Ten film ochrzczono mianem "komedii romantycznej" (choć moim zdaniem jest to bardziej kino moralnego niepokoju), a bohaterkę mianem "kolejnej Amelii". Choć "Amelia" nie należy do moich ulubionych filmów, będę jej bronić. Bo nie można zrównywać prostactwa z prostotą, nie można stawiać znaku równości pomiędzy głupotą a prostolinijnością, bo nie można zrównywać chamstwa ze szczerością i bezpośredniością, niedorozwoju z "odrobiną dziecka", ADHD z optymizmem, burdelu z twórczym nieładem, wulgarności ze stanowczością. Nie wolno! K...!!!
Ale ogólnie film jest ciekawy, nawet niezłe aktorstwo (i niezłe poświęcenie, bo po takiej roli to chyba trzeba się leczyć). Żałowałem że się skończył. Ale tylko z jednego powodu. Że tej małpy nie trafił meteoryt.

czwartek, 12 marca 2009

Szympansia popkultura

Piotr Siuda niedawno podchwycił moje wynurzenia na temat popkultury, które znaleźć możecie poniżej. A więc czymże ta popkultura jest? - że mi wolno będzie to pytanie powtórzyć. Otóż - niestety nie zmieniam zdania - jest wszystkim tylko nie kulturą. Jest to po prostu produkt, co najwyżej aspirujący do miana elementu kultury, tak jak elementem kultury jest widelec, płyta gramofonowa czy kamienna kolumna. Dopiero odpowiedni namysł nad nimi sprawia, że kultura staje się możliwa i odpalają się różne piękne procesy, które socjologia i antropologia z namaszczeniem bada. Tyle, że popkultura do takiego namysłu ani myśli nas zachęcać, bo nie leży to w jej interesie.
Niedawno na zajęciach z moimi studentami zastanawialiśmy się nad "kulturami" szympansimi. Dumaliśmy nad ich sposobami rozwalania kopców termitów, grzebania tu i tam patykami (proto-narzędzia!) i innymi ciekawostkami, które na pozór świadczą o zdolnościach kulturotwórczych. Ale czy na pewno? Problem z przyznaniem małpom statusu twórców kultury polega na tym, że ich "kultura" absolutnie NIE JEST PODZIELANA. Nie jest wytworem stricte społecznym. Każda strategia zachowania jest wynajdywana od początku przez każdego szympansa z osobna. Mówiąc prościej, nie ma sytuacji, że małpa bierze jedną, prowadzi i "mówi": teraz rozwalę ten kopiec a ty się przypatrz i się naucz. Nie. Każda robi to od nowa. A że całe stado sobie to tak "indywidualistycznie" przyswaja to jeszcze nie powód, żeby entuzjaści szympansich kultur mieli rzeczowy argument, bo najpewniej nie mają. To po prostu grupowa samo-tresura i tyle. Gdybyśmy mieli do czynienia z kulturą, małpa nie musiałaby uczyć się sama, tylko nauczyłyby ją inne małpy. Koronnym dowodem w tym sporze wydaje się fakt, że kultury małp nie ewoluują. Inaczej: NIE MA TRADYCJI ROZPIEPRZANIA KOPCÓW. Nie ma, że kiedyś to rozwalało się je łapą, potem nogą, a teraz jeszcze inaczej, mianowicie z bańki.
I tak sobie myślę, wracając do rozważań moich i Piotrka, ze z popkulturą w sumie, cholera, jest podobnie. Czy można mówić o tradycji popkultury? Mam wrażenie, że zjawisko to po prostu nie ewoluuje, nie zmienia się. Są pewne mody, jednak są one chwilowe, rozprzestrzeniają się błyskawicznie, ale równie szybko nikną. Czy są trendy, które przenikają, definiują popkulturę? Czy są prądy intelektualne, które uczą nas ją interpretować? Nie. Gdybyśmy chcieli pojechać Heglem, można by powiedzieć, że popkultura nigdy nie będzie sama siebie myśleć. Oj wiem, że ciężko to zabrzmiało. Popkultura to po prostu produkt. Owszem, zawiera całą masę znaczeń - i pozornie zbliża ją to do pojęcia kultury. Ale to mało. Nie możemy stworzyć popkulturowej tradycji, albowiem nie jest ona własnością wspólną, nie określa ram życia jakiejść grupy, choćby wirtualnej. Każdy z nas odkrywa popkulturę sam, samotnie w niej uczestniczy, przeżuwa, wypluwa, zapomina, a potem zabiera się za jakiś nowy gadżet, film, grę czy co innego. Co najwyżej - może stać się glebą, na której zjawiska kulturowe wyrosną, ale sama w sobie kultury nie stanowi. Możemy być zamknięci na cztery spusty w mieszkaniu, możemy zabarykadować się w domku na drzewie, zadekować się na jachcie na środku Oceanu Indyjskiego albo wylądować na bezludnej wyspie. Nieważne. Być totalnie sami. Jeśli jednak dostaniemy komputer, stałe łącze, telewizor i odtwarzacz DVD - będziemy pełnoprawnymi członkami popkultury, choćbyśmy do końca życia życia nie spotkali drugiego człowieka ani nie wypowiedzieli choćby jednego słowa. To jest kultura?

niedziela, 8 marca 2009

Zespół Marcinkiewicza

Tu nie ma winnych. Medialna burza wokół Marcinkiewicza wcale nie musiała być podsycana. Ona zrobiła się sama. Bo tacy są ludzie i takie są media.
Ten facet miał po prostu pecha: był i jest osobą publiczną. To wszystko. Śledząc tę nawałnicę doniesień, która rozpętała się zarówno w szanowanych mediach jak i siódmo-ligowych szmatławcach trudno się nie zastanawiać co tak naprawdę stało się jej powodem. Pośród rzesz komentatorów wyraźnie zaznaczyły się dwa obozy. Pierwszy z nich to oburzeni moralizatorzy, względnie zniesmaczeni złośliwcy. Wrzucić ich do jednego wora można bez mrugnięcia okiem z tego względu, ze ich reakcje są identyczne – krytyka postawy Marcinkiewicza (ojciec, mąż, ba, premier! Jak to tak?!) i wieszanie psów na wybrance jego serca. Drugi obszar to nieco stonowana – i zdecydowanie mniejsza – grupa, która widzi w nim ofiarę ciekawości mediów. Do owej grupy zalicza się rzecz jasna rzeczony eks-polityk wraz z narzeczoną. Obie grupy się mylą, prawda nie leży nawet pośrodku. Stało się tak, jak się stało, bo inaczej być nie mogło. Kazimierz i Iza nie schodzą z pierwszych stron tabloidów i portali bo nie było innego wyjścia. Takie mamy czasy i tacy są ludzie. To dwa czynniki o zupełnie różnej naturze, które, kiedy już wezmą się za bary – dają efekty w postaci podobnym kuriozów. Marcinkiewicz to mimowolna ofiara tych mechanizmów, przemożnych trybów, które jego historię wessały i przemieliły jak bezwolne mięso armatnie. Media i ludzka natura to przyczyny tego bałaganu. Zacznijmy od tej drugiej.
Czym jest zespół Marcinkiewicza?
Nie, to nie sztab piarowców, doradców czy innych podwładnych. To raczej propozycja nazwy dla zjawiska medialnego. Patrząc na przypadek Marcinkiewicza można rzec – nie on pierwszy, nie on ostatni. Mało to jest podstarzałych tatusiów, którzy w pewnej chwili zamieniają wygodne papucie na szpiczaste lakierki, wysłużoną fajeczkę na długaśne cygaro i idą w miasto, niesieni powiewem drugiej młodości. Ot, poczuł zew. Czy można mu się dziwić? Spójrzmy na jego przypadek okiem faceta, normalnego gościa, który ma jakieś zdanie na swój temat, który ma niezbędną odrobinę męskiej dumy, który czasem lubi się wyluzować z kumplami przy piwku, nie lubi natomiast jak go się wciąż wpycha do szeregu.
Wybierają cię na premiera. Cieszysz się, takie coś daje kopa. Głowę daję, że wzrasta od tego poziom testosteronu, na pierś sypią się dodatkowe kłaczki, wzrok się wyostrza a ramiona odruchowo wędrują do tyłu. A tu klops. Zamiast tego dowiadujesz się, że będziesz figurantem a za twoim stołem na stałe wkomponuje się niejawny polityczny zwierzchnik, szef twojej partii. Nie porządzisz. Media to zasugerują a miliony Polaków, choć zachwycą się gładką mową i przyjemną aparycją i tak pewnie pomyślą, że jesteś bez jaj. Nie będzie ci z tym miło. Starasz się zatem przyjąć pozę zwycięzcy i każdy sukces medialnie roztrąbisz. Jeżeli da się przy tym zmontować image luzaka – tym lepiej. Tymczasem efekt takich zabiegów jest mizerniutki – sławetne „yes, yes, yes” media i ludzie odbierają jako przykład najmniej spontanicznej reakcji w historii telewizji. Klapa. Harujesz zatem na swój wizerunek dzień i noc, otwierasz szkoły, grasz w piłkę, uśmiech nie schodzi ci z twarzy… Wszystko na nic. Zwierzchnik zza twego fotela decyduje się ciebie odsunąć do kąta i wziąć sprawy w swojej ręce. Cóż zdarza się. Ale czemu media robią aferę wokół potencjalnej fuchy dla ciebie? Nagle jesteś najsłynniejszym bezrobotnym w kraju, nawet w NBP ciebie nie chcą. Świat się śmieje. Znowu nie wyszło. A do tego doładuj sobie prawdopodobny kryzys wieku średniego. Jak to piszą w poradnikach – odczuwasz pustkę w życiu, powoli przekwitasz, no po prostu świat sprzysiągł się przeciwko tobie. Żaden facet tego nie lubi, prawda? Na domiar złego wciąż jesteś osobą publiczną i jeśli da się z tego zrobić widowicho – tym lepiej dla wszystkich, tylko nie dla ciebie. Zostałeś przeżuty, wyssany i wypluty przez politykę i media, a jak trzeba to zrobią to z tobą ponownie. Jesteś ofiarą zespołu Marcinkiewicza, nawet z Lepperem nie było tak słabo.
Pora na kontratak?
Cholera, trzeba sobie udowodnić, że nie jest jeszcze tak źle. Masz swoją dumę. Z pomocą… przychodzi matka natura. W końcu jesteś samcem, powinieneś zdobywać, usidlać, podbijać. Byłeś przecież premierem! Ostały się gdzieś jeszcze drobiny tej magii, tych nadwyżek testosteronu. Trzeba to wykorzystać…
Jaki jest dalszy ciąg historii – wszyscy wiemy. To naturalne. Zaświadczy o tym każdy antropolog do spółki z prymatologami i psychologami ewolucyjnymi. Męski samiec to umiarkowany poligamista. A to konotuje cały zestaw cech. Nie tylko oglądasz się za innymi kobietami zawsze i wszędzie, nie tylko masz ochotę na seks z niektórymi z nich, ale także jesteś naturalnie przystosowany do tego, by piąć się w górę w hierarchii (im wyżej, tym potencjalnie większa możliwość dostępu do samic). Jesteś naturalnym wojownikiem. Uwielbiasz być podziwiany. To z tego właśnie powodu u boku mężczyzn cieszących się pewnym stanowiskiem pojawiają się nieustannie kobiety, dla których ten jawi się jako potencjalny kandydat na ojca – majętny i stanowczy. Czy jest coś bardziej męskiego? Zaimponować całemu światu po całym tym spektaklu, którego Marcinkiewicz stał się najzwyklejszą ofiarą? Czy pokusa zrobienia wokół siebie małego szumu i odgryzienia się na otoczeniu doprawdy jest tak zdumiewająca? Moim zdaniem to ludzkie. Faceci tak funkcjonują.
Działania wokół całej tej sprawy ująć można właśnie z takiej perspektywy – romans eks-premiera to nie tylko efekt miłosnych uniesień, ale również wyjątkowo silnych ambicji, których nie brak normalnemu mężczyźnie. Marcinkiewicz prezentując światu swoją wybrankę mówi nie tylko: jestem zakochany! Mówi również: nie jest ze mną tak źle! I trudno go za to winić. Samcom alfa przytrafiają się takie rzeczy – u lwów imponuje się grzywą, u goryli srebrzystą sierścią tu i tam, samiec rodzaju ludzkiego imponuje partnerką. Ludzie tak rozumują.
Media odpuścić po prostu nie mogły
Ale jest jeszcze jeden czynnik – coś, z czego utkane jest dzisiejsze społeczeństwo. Tryby natury ludzkiej nie obracają się w próżni. Mechanizm ten pracuje w określonych warunkach. Smarem społeczeństwa w dzisiejszych czasach jest informacja. To głównie na niej się „jedzie”. Smar ten ma jednak swoje prawa. Niestety, media dawno już nie funkcjonują w sposób logiczny, czy szacowny. Kilka(naście) dziesięcioleci temu zostały wprzęgnięte w jeszcze większy mechanizm – rynek. Media muszą przynieść korzyść, od tego czasu logika i sentymenty udały się na wygnanie. Media interesują się wszystkim, co może przynieść zysk. Interesowały się premierem, interesują się zatem również eks-premierem – bo ludzie, czy też – jak rzekł mawiać jeden z ideologów IV RP – ciemny lud to kupi. Odpuszczać więc nie ma powodów.
W dzisiejszych czasach nie ma już większego sensu oburzanie się na media. Media to nie twór obdarzony umysłem. Media to mechanizm rynkowy. Logika tam obowiązująca jest jedna – trzeba przeżyć, jak w przyrodzie. A przyroda tak jak rynek – nie jest sferą etyki. Kazimierz Marcinkiewicz zakochał się i wpakował w romans bo tacy są mężczyźni, zwłaszcza w tym wieku. Media to nagłośniły, bo na tym polega ich działanie. Na szukanie winnych doprawdy jest już za późno.
Kilka ale.
Nie znaczy to jednak, że nie można było próbować przeciwdziałać całej tej katastrofie. Jest kilka sposobów. Po pierwsze: Marcinkiewicz wykazał się niebywałą amnezją od chwili, gdy przestał być premierem. Dopóki nim był wydawał się mieć wszystkie zasady PR-u w małym paluszku lewej stopy. Wizerunek, marka, body language i inne tego typu terminy stały się nieodłącznym elementem rozważań o polityce w Polsce. Rzeczony doskonale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tych czynników. W istocie – jesteś tym, czym jesteś w telewizji. Kiedy przyszedł czas rozstania z teką, nauka ta poszła – nie wiedzieć czemu – w las. Marcinkiewicz najzwyczajniej zapomniał o potrzebie podtrzymywania określonego wizerunku, porzucił cały swój oręż i zaczął szarżować samopas. Odsłonił się jak Rejtan, a media rzuciły się na niego bez pardonu. Tak między nami facetami, nikt nie broni romansu, ale do cholery trzeba pamiętać, że tym romansem będą żyły nagłówki gazet i portali! To musi jakoś wyglądać.
Po drugie… ale na te rozważania też już za późno, przynajmniej dla Kazimierza. Ale może być to porada dla tych, którzy jego lata mają jeszcze przed sobą. Moja kobieta powtarza, że jak dociągnie ze mną do 50-ki zafunduje mi Porsche. No i ma rację, a ja trzymam ją za słowo. Jest tyle sposobów podtrzymania podwiędłej już nieco męskości! Romans to naprawdę nie jedyne wyjście.
Po trzecie… jak to śpiewał Markowski – trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Zawsze można się wycofać kiedy jest na to czas. Marcinkiewicz tego nie chciał. Podtrzymywał flirt z Platformą, były rozmowy o kandydaturze na europosła… Pozostał osobą publiczną, choć nie musiał, a skoro jesteś osobą publiczną – przyzwyczaj się do myśli, że nawet we własnym łóżku możesz pewnego ranka obudzić się z paparazzim. Nie żartuję.
Lepiej spakować manatki
To co się stało, stać się musiało, ale nie potwierdza to ani racji krnąbrnych obrońców moralności, ani krytyków mediów. Że Marcinkiewicz ma drugą młodość dziwić nie powinno, bo tacy są ludzie. Że media rozszarpały go na kawałki też nie dziwota, bo takie są i będą media. Marcinkiewicz błędy popełnił zawczasu – nie odrobił lekcji z piaru, nie wycofał się z życia politycznego, po trzecie zdecydował, że w kryzysie (nie tyle ekonomicznym, co wieku średniego) Porsche to jednak nie to…
A po czwarte… Marcinkiewicz wciąż rozmawia z mediami. Apeluje, prosi, poucza… Media to nie partner do rozmowy. To nawet nie milczący słuchacz. To – jak wcześniej wspomniałem – rynkowy gracz. Z takimi się nie dyskutuje tak jak gazela nie dyskutuje z gepardem. Jeżeli media nam zawadzają to miast pisać na blogu łzawe apele pakujmy się na antypody i zaszyjmy w jakimś azylu o jakim tabloidy nie słyszały. Ewentualnie wytoczmy proces jak już takie hieny się zbliżą. I tyle.

środa, 18 lutego 2009

Prawie jak Forrest Gump

Wnioski na gorąco po obejrzeniu efektu tytanicznej pracy uhonorowanej bodaj 12 nominacjami do Oskara. Już trailer uczynił mnie wątpiącym. Ale dałem szansę. No i się przejechałem.
Obejrzałem ostatnio obraz przedziwnej urody, czyli obsypany nominacjami „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Uff. Co poniektórzy mogli wysłuchać już moich utyskiwań nad brakiem wyraźnego sensu tegoż dzieła. No bo o czym niby ono jest? O przemijaniu? O śmierci? O ludziach? Proooooooszę was. Ten film jest niczym więcej jak miałką, półzdechłą historyjką o takim sobie życiu jakiegoś faceta, który tym tylko różni się od innych, że młodnieje. Powiedzą niektórzy, że historia ta przypomina nieco Forresta Gumpa. Tu i tu mamy gościa z jakimś defektem, tu i tu mamy jakąś tam drogę, jakąś historię ciągnącą się przez całe życie… Tylko że Forrest Gump faktycznie uczył nas czegoś, patrząc na świat jego oczami i myśląc bełkotliwymi zdaniami jego autorstwa, rzeczywiście mogliśmy czegoś ciekawego o tym świecie i ludziach się dowiedzieć. I to jest wartość dodana. A czegóż takiego uczy nas Benjamin Button? Otóż mówi nam – nie przesadzam – pod koniec filmu, że jedni skaczą, inni tańczą, jeszcze inni jeżdżą czy grają na pianinie… I że trzeba z tym żyć bo taki jest świat.
O nieba!
Prorocze słowa!
Prawd takich warto słuchać zawsze i wszędzie... I bulić za nie niewypowiedziane sumy wpisane w budżet tego wiekopomnego dzieła. W filmie tym roi się od masy pomysłów, które nijak do siebie nie przystają. Po pierwsze: po co w ogóle stawiać na postać faceta, który miast starzeć, młodnieje? Z faktu tego nie wynika absolutnie nic. Nic poza kilkoma zdziwieniami postronnych w stylu: 'ojej, masz 7 lat?'. 'O rany, stary, nigdy nie byłeś z kobietą?!'. W pierwszym przypadku Buton przytakuje. W drugim idzie do burdelu. I problem znika. Pytam się grzecznie: co z tego? Jakaż prawda jest tam ukryta? Jego przypadłość poza przewidywalnym: Benjaminie, jak ty młodo wyglądasz! – nie jest źródłem żadnych nadzwyczajnych przemyśleń. Skoro może pracować, zaciągnąć się na łajbę, zaspokoić prostytutkę… Ot, żyje jak każdy z nas. A że młodnieje? Co z tego. Po drugie: mamy w tym filmie ogromny bałagan. Przykład pierwszy z brzegu: o co chodzi z cofającym czas zegarem? Poza tym, że chodzi do tyłu nie ma żadnego związku z historią Buttona. Nie jestem nawet pewien, czy Benjamin o tym zegarze cokolwiek wiedział. Powstał on w zupełnie innym celu i wydaje się początkiem zupełnie innej historii. A zatem? Po co ten zegar tam wkomponowano?! Po trzecie, roi się w filmie od półinteligenckich-półfilozoficznych tez i pseudo-zadumy nad światem. Spotykamy się na przykład z wyliczanką przypadkowych przyczyn prowadzących do wypadku w wyniku którego Daisy łamie nogę. Temat związków przyczynowo-skutkowych jest ledwo liźnięty, z egzystencjalnego klimatu widz zostaje wyrwany po… parunastu sekundach. I koniec, nowa scena, nowy wątek. Co to jest? Kazualizm w pigułce? 'Krótka historia czasu' dla ubogich? Naprawdę, warto zostawić takie wątki takim filmom jak 'Przypadek' czy 'Przypadkowa dziewczyna' a nie tak na łapu-capu i zostawić z nie wiadomo czym i z nie wiadomo jakim wnioskiem. Po trzecie, aktorstwo jest… liche. Brad kolejny raz udowodnił, że świetnie opanował jedną, góra dwie miny, a genialna – mówię bez cienia ironii – Blanchet z pewnością nie będzie wspominać tego epizodu jako roli życia. Postaci są wyprane z emocji, co z tego, że bohaterowi umiera matka, że odnajduje się ojciec. Benjamin Pitt wydaje się zaledwie wzruszać ramionami. Może zwapniałe stawy nie pozwalają na więcej, nie wiem. Film kończy się niedorzecznie – stara Blanche kołysze umierającego ze starości niemowlaka, który był jej kochankiem. Jakie to prawdziwe... Jak z życie wzięte.
Aha, konia z rzędem temu, kto wyjawi mi tajemnicę nadciągającego huraganu.

(Dygresja na sam koniec: jakiś czas temu lubowałem się w małych prowokacjach. Pisałem do "Wysokich obcasów", Grażynki Dobroń w Trójce, tworzyłem różne debilne historie a ichniejsi psychoterapeuci brali to na warsztat i roztkliwiali się nad moimi dolami i niedolami na łamach pisemek, tudzież na antenach. Gdybym miał te kilkadziesiąt milionów dolarów zrobiłbym ani chybi coś większego niż parę nieporadnych maili, nakręciłbym taki właśnie film a potem powiedział: ludzie, to zwykła prowokacja! Tak dla jaj! I do teraz nie opuszcza mnie nadzieja, że reżyser np. odbierając Oskara powie to samo. "Założyłem się z kumplem że to nakręcę, a wyście ten szajs wzięli na poważnie")

czwartek, 12 lutego 2009

"Na co to idzie?"

- jak ujął to niegdyś niedościgniony komentator wszelakich procesów ogólno-modernizacyjnych, Kaziuk Bartoszko (tak, ten z "Konopielki" Edwarda Redlińskiego". A więc, powtórzmy, na co to idzie?... Oglądałem niedawno Tomasza Lisa Na Żywo w starciu z Jarosławem Kaczyńskim. Lis w starciu z Kaczorem poległ. Na co to idzie? Jeden z najlepszych dziennikarzy przyszedł do studia kompletnie nie przygotowany, ze stosem demagogicznych chwytów pod pachą, co ja gadam, żeby choć ze stosem! Wyjął na wierzch zarzuty tak słabiutkie, wrócił do ZOMO, co stało tam, gdzie ten i ów pamięta, a wraz z nim do całego tego tałatajstwa, co to już dawno za nami (a w dobie hiperplastycznej rzeczywistości medialnej nie dość że dawno, to jeszcze pewnie nieprawda).
Nudne to było. I na maksa przewidywalne. Ale to naprawdę na maksa. Z jednym zastrzeżeniem. Jarek zrobił wrażenie bardzo spokojnego, kompetentnego, wyważonego i przede wszystkim - ponad tym wszystkim. Zostawił Lisa gdzieś tam w krzakach na dole, opanował świetny body-language i nie dał się wyprowadzić ani na chwilę z równowagi. Spójny. Naprawdę wyglądał, jakby wierzył w to co mówił. Czy miał w tym wszystkim rację - nie będę się wypowiadał, bo to nie miejsce po temu. Chodzi o nędzę, jaką przedstawił dziennikarz. Nastawiony na zupełnie niemerytoryczne mordobicie, do jakiego zdążył już swych widzów przyzwyczaić prawdopodobnie trochę się zdziwił obrotem spraw. A i ja - przyznam - byłem zaskoczony poziomem rozmowy 1:1. Nie zagłębiam się zbytnio w politykę i nie zamierzam. Ale widząc, co z dyskursem okołopolitycznym robią dziennikarze, nie chce mi się już totalnie. Gdzie ten Lis, co to go pamiętam z naprawdę dobrej, książkowej również, publicystyki? Smutne to. Na co to idzie?

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Pusty śmiech

Że Rymanowski dostał "Dziennikarza Roku" - wiadomo. Że Pacewicz uczynił zeń roku niedziennikarza - też wiadomo. Może to mało "si", ale popieram Pacewicza. Z wielu powodów, z których jeden jest podtytułem owego bloga. Nie będę wchodził w szczegóły, dzisiejszy post będzie krótki. Śmieszą mnie odpowiedzi kierownictwa TVN, w których odwołują się co poniektórzy do szeroko rozumianego "poszanowania dla widza". Widzowie lubią nasze programy. Widzowie doceniają Rymanowskiego. Widzowie to, tamto. A skoro widzowie to tamto, to Rymanowski dziennikarzem roku jest i basta. Mój boże, od kiedy to większość ma rację? Ok, nie wchodzimy w szczegóły. Powiem jedynie, że sam Bogdan Rymanowski też pod tym względem rozbawił mnie setnie, a to za sprawą wywiadu w Pressie (mało nie utonąłem we własnej wannie, choć w tym miejscu brawa dla redaktorki, która zadawała mu pytania takie, które sam chętnie bym mu zadał). Ów odpowiadając na zarzuty, że zaprasza gości-pajaców ostrzeliwujących się na przemian inwektywami, chamusiów i szczekaczy, ot, dla zwykłego widowicha, wypalił ripostą (chyba oprawię to w ramki):

"Gdyby moja praca polegała na tym, że zapraszam dwóch pajaców i oni robią mi cały program, to przeciętnego widza musielibyśmy uznać za idiotę."

[śmiech z taśmy] Panie Bogdanie, jak by to Panu powiedzieć, żeby i Pana, i - przede wszystkim - przeciętnego polskiego szarego przeżuwacza reklam i reszty tele-papki nie urazić...

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Skończyła się pewna epoka. Znowu

No i stało się.
Pamiętam ten dzień, kiedy to pomny pierwszych edycji Big Brothera wynosiłem pod niebiosa takich tytanów intelektu jak Gulczas czy Klaudiusz grill-kuchta, ba! Frytka czy Ken! Rzeczywiście z każdą edycją było coraz gorzej i nikomu nie trzeba o tym oczywistym fakcie przypominać. Pamiętamy, jak to całe, że tak powiem "Towarzystwo", a zatem wszelakiej maści autorytety, filozofowie, etycy, komentatorzy i eksperci wylewało wiadrami pomyje na te kloacze eksperymenty jakimi jawiły się wówczas dywagacje Dzięciołów i jemy dusz pokrewnych przed kamerami o tym i o owym. O, ludzie małej wiary! Jakimi bowiem rarytasami jawią nam się bowiem te tele-przysmaki wobec odpadów, które pojawiają się dziś! Pamiętam, jak rzekłem, jak to zastanawiałem się, kto przebije poziomem głupoty Frytkę. Przebito ją z okładem - mieliśmy bowiem Dodę. Kto dołował jeszcze bardziej - co już było wyczynem graniczącym z ekstremum i grożącym śmiercią lub trwałym kalectwem? Oczywiście Jola Rutowicz. To już dno - myślałem. Niżej nie można. O, człowieku małej wiary. Można.
Panna czerń-wpadająca-w róż została znokautowana. Każdym pojedynczym parametrem. Z brzydotą na czele. Oto - jak ją już okrzyknięto - polska Grace Jones, co dla biednej Grace jest niewątpliwym policzkiem przez całe ucho, aż huczy. Panna bóg-raczy-wiedzieć-skąd zdążyła już przyćmić blask fleszy swą kasztanową opalenizną (choć właściwsze określenie to solar-skorupa) i to taką, przy której Kasia Skrzynecka przypomina albinosa. Na twarzy ma toto wszystkie kolory tęczy, tęcza ta zresztą przysłonięta jest miejscami blond-grzywą na skos. Gdyby ktoś miał wątpliwości czy przypadkiem nie patrzy na dostawczaka po kolizji z murem berlińskim - maszkara ta jest wydepilowana w miejscach gdzie normalnym ludziom słońce i fotoreporterzy rzadko zaglądają (jej wręcz przeciwnie). Podobno śpiewa.
Szukajcie a znajdziecie
Panie i panowie, Iza 3D.

sobota, 17 stycznia 2009

Memy i inne rewelacje

Poprosił mnie niedawno mój kolega zakładowy o parę słów na temat memów, czyli (w sumie nie wiadomo do końca, ale możliwe że) żyjątek, z których składa się nasza - i nie tylko nasza - kultura. Szumnie przedstawił mnie na swoim blogu jako niekwestionowany autorytet na skalę ogólnopolską w tej właśnie materii. Niech i tak będzie. Po prawdzie to może i zajmowałem się tym niegdyś, a o maczaniu w tym paluchów wspominałem zresztą i tutaj, jednakże zarzuciłem nieco ten zbiór hipotez. Specjalnie używam tutaj tego określenia, albowiem trudno memetykę uznać za teorię. Moim zdaniem jest to sprawa nieweryfikowalna zupełnie, a skoro tak...
W każdym razie być może znajdzie się ktoś zainteresowany tematem. Odsyłam zatem nie tylko do wikipedycznej definicji (co ciekawe, wielu twórców wikipedii jest zagorzałymi entuzjastami memów), ale i do polskich źródeł, w tworzeniu których miałem przyjemność uczestniczyć. Jeśliby ktoś chciał się zapoznać ze znaczną dozą polskiego dorobku w tej dziedzinie - oto ona. Trzy ostatnie zeszyty to zbiorki prac o memach.
Oczywiście przy okazji nieco się podlansuję podlinkowując te oto, przełomowe rzecz jasna, akapity:
Współczesne MedJA
Brzytwą po memach
Naśladownictwo i odtwarzanie w ontogenezie człowieka
Polecam w sumie drugi, bo tam mówię na temat wartości memetyki wszystko, co faktycznie mam w tej kwestii do powiedzenia... Czołem!

sobota, 3 stycznia 2009

Czy popkultura to w ogóle kultura? Zapraszam do luźnych rozważań...

Przyzwyczajeni jesteśmy do myślenia o nas samych jako o podmiocie dziejów. Ludzka cywilizacja postrzegana jest przez nas samych jako – wszystko jedno, dobre czy złe – ale jednak niemałe osiągnięcie. Lubimy myśleć, że jest ona wytworem naszych pragnień, myśli i działań. Lubimy wskazywać na cele, które ponoć nam przyświecają, świadomość, że jesteśmy twórcami kultury jest dla nas w jakichś sposób kojąca, sprawia, że odczuwamy mimo wszystko pewnego rodzaju dumę. Sądzę, że stanowisko takie jest uprawnione niestety w nie wszystkich przypadkach. Zwierzęta w cyrku potrafią nas zadziwiać swoją zręcznością. Obserwując niedźwiedzie jeżdżące na rowerze, lwy przechadzające się po linie lub małpy żonglujące piłeczkami trudno jednak, byśmy patrzyli na nie jako na twórców, faktycznych artystów, kogoś, kto faktycznie ma zamiar doskonalić się w pewnej sztuce. Zadziwia nas ich precyzja, jednak nie intencje, które za nią stoją. One – jeżeli tylko zechcemy się nad nimi chwilę zastanowić – wzbudzać mogą nawet pożałowanie i litość. W świecie kultury popularnej, w społeczeństwie masowym, pytanie o to, na ile należy postrzegać nas jako faktycznych twórców swojej kultury należy postawić po raz kolejny. Przyjęło się myśleć, że jedną z cech biologicznych człowieka, cech wyróżniających nas jako gatunek, jest zdolność do tworzenia i przekazywania kultury. W jakim stopniu jesteśmy dziś twórcami kultury? W jakim stopniu przekazujemy ją dalej? Czy faktycznie działania te należy uznać jako w pełni kulturowe? Jeżeli natomiast nie jest tak, to czym jest owa para-kultura otaczająca nas w około? I jakimi rządzi się prawami?
Popkultura nie liczy na wymianę poglądów, liczy natomiast na zwrócenie uwagi, liczy na nawiązanie kontaktu, na zainteresowanie – dokładnie jak ma to miejsce w nielingwistycznych rozmowach dorosłych z dziećmi. Rzeczywistość reklamy, bajeru, hasła, nagłówka, leadu, logo – czy nie przypomina ona wielkiego zbioru bodźców, które nie tyle mają za zadanie komunikować i zachęcać do rozmowy, ile zaskakiwać, bawić? Ich cel to podtrzymanie kontaktu, nie zaś zachęta do prowadzenia merytorycznej dyskusji. Tutaj jawi się kolejna podstawowa różnica pomiędzy kulturą a popkulturą: ta druga, w przeciwieństwie do pierwszej, nie jest dyskursywna, na co niegdyś wskazywał lingwista Michaił Bachtin. Kultura jest bowiem dialogiem, jest bezustannie wykuwana i przekuwana w umysłach swoich nosicieli, jest modyfikowana, nieustannie ewoluuje, jest negowana, poddawana w wątpliwość i ponownie potwierdzana, jest dyskutowalna, komunikowalna. Podobnie rzecz ma się w codziennej komunikacji językowej, gdzie nadawca z odbiorcą nieustannie zamieniają się rolami. W przypadku popkultury nie ma czegoś takiego jak zamiana ról. Tam nadawca i odbiorca ustaleni są raz na zawsze. Z popkulturą i w jej obrębie nie sposób prowadzić dyskusji, podobnie jak nie sposób dyskutować z produktami wyłożonymi na sklepowej półce. Nie po to są one stworzone. Można dyskutować z ich wytwórcami, jednak w tej chwili wykraczamy poza sklepową rzeczywistość, tak samo jak dyskutując z nadawcą funkcjonujemy poza obrębem popkultury. Skala występowania zjawisk pop i samo nastawienie na masowy odbiór spłaszcza i upraszcza przekaz, sprawia, że oferowany produkt nie wymaga od odbiorcy żadnego zaangażowania poza tym typowo „merkantylnym”. Produkt popkultury nastawiony jest nie na dyskurs kulturowy, a ekonomiczny. Jego zadaniem jest przebić się w walce na rynku, nie jest to jednak rynek idei. Uczestnik popkultury nie jest istotą kulturową. Jest publicznością, samotnym oglądaczem, gapiem zza szyby, klientem, jest jedynie osobą kultywującą anonimową relację łączącą go z producentem. Reprezentuje stronę popytową, tak samo bezosobową jaką jest ta znana z giełd określana lakonicznym zwrotem „byki”. Tym jednak różnią się w sposobach funkcjonowania od inwestorów, że rzadko stają się stroną podażową.
Trochę to pesymistyczne, ale tak właśnie, cholera, uważam.