poniedziałek, 26 stycznia 2009

Pusty śmiech

Że Rymanowski dostał "Dziennikarza Roku" - wiadomo. Że Pacewicz uczynił zeń roku niedziennikarza - też wiadomo. Może to mało "si", ale popieram Pacewicza. Z wielu powodów, z których jeden jest podtytułem owego bloga. Nie będę wchodził w szczegóły, dzisiejszy post będzie krótki. Śmieszą mnie odpowiedzi kierownictwa TVN, w których odwołują się co poniektórzy do szeroko rozumianego "poszanowania dla widza". Widzowie lubią nasze programy. Widzowie doceniają Rymanowskiego. Widzowie to, tamto. A skoro widzowie to tamto, to Rymanowski dziennikarzem roku jest i basta. Mój boże, od kiedy to większość ma rację? Ok, nie wchodzimy w szczegóły. Powiem jedynie, że sam Bogdan Rymanowski też pod tym względem rozbawił mnie setnie, a to za sprawą wywiadu w Pressie (mało nie utonąłem we własnej wannie, choć w tym miejscu brawa dla redaktorki, która zadawała mu pytania takie, które sam chętnie bym mu zadał). Ów odpowiadając na zarzuty, że zaprasza gości-pajaców ostrzeliwujących się na przemian inwektywami, chamusiów i szczekaczy, ot, dla zwykłego widowicha, wypalił ripostą (chyba oprawię to w ramki):

"Gdyby moja praca polegała na tym, że zapraszam dwóch pajaców i oni robią mi cały program, to przeciętnego widza musielibyśmy uznać za idiotę."

[śmiech z taśmy] Panie Bogdanie, jak by to Panu powiedzieć, żeby i Pana, i - przede wszystkim - przeciętnego polskiego szarego przeżuwacza reklam i reszty tele-papki nie urazić...

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Skończyła się pewna epoka. Znowu

No i stało się.
Pamiętam ten dzień, kiedy to pomny pierwszych edycji Big Brothera wynosiłem pod niebiosa takich tytanów intelektu jak Gulczas czy Klaudiusz grill-kuchta, ba! Frytka czy Ken! Rzeczywiście z każdą edycją było coraz gorzej i nikomu nie trzeba o tym oczywistym fakcie przypominać. Pamiętamy, jak to całe, że tak powiem "Towarzystwo", a zatem wszelakiej maści autorytety, filozofowie, etycy, komentatorzy i eksperci wylewało wiadrami pomyje na te kloacze eksperymenty jakimi jawiły się wówczas dywagacje Dzięciołów i jemy dusz pokrewnych przed kamerami o tym i o owym. O, ludzie małej wiary! Jakimi bowiem rarytasami jawią nam się bowiem te tele-przysmaki wobec odpadów, które pojawiają się dziś! Pamiętam, jak rzekłem, jak to zastanawiałem się, kto przebije poziomem głupoty Frytkę. Przebito ją z okładem - mieliśmy bowiem Dodę. Kto dołował jeszcze bardziej - co już było wyczynem graniczącym z ekstremum i grożącym śmiercią lub trwałym kalectwem? Oczywiście Jola Rutowicz. To już dno - myślałem. Niżej nie można. O, człowieku małej wiary. Można.
Panna czerń-wpadająca-w róż została znokautowana. Każdym pojedynczym parametrem. Z brzydotą na czele. Oto - jak ją już okrzyknięto - polska Grace Jones, co dla biednej Grace jest niewątpliwym policzkiem przez całe ucho, aż huczy. Panna bóg-raczy-wiedzieć-skąd zdążyła już przyćmić blask fleszy swą kasztanową opalenizną (choć właściwsze określenie to solar-skorupa) i to taką, przy której Kasia Skrzynecka przypomina albinosa. Na twarzy ma toto wszystkie kolory tęczy, tęcza ta zresztą przysłonięta jest miejscami blond-grzywą na skos. Gdyby ktoś miał wątpliwości czy przypadkiem nie patrzy na dostawczaka po kolizji z murem berlińskim - maszkara ta jest wydepilowana w miejscach gdzie normalnym ludziom słońce i fotoreporterzy rzadko zaglądają (jej wręcz przeciwnie). Podobno śpiewa.
Szukajcie a znajdziecie
Panie i panowie, Iza 3D.

sobota, 17 stycznia 2009

Memy i inne rewelacje

Poprosił mnie niedawno mój kolega zakładowy o parę słów na temat memów, czyli (w sumie nie wiadomo do końca, ale możliwe że) żyjątek, z których składa się nasza - i nie tylko nasza - kultura. Szumnie przedstawił mnie na swoim blogu jako niekwestionowany autorytet na skalę ogólnopolską w tej właśnie materii. Niech i tak będzie. Po prawdzie to może i zajmowałem się tym niegdyś, a o maczaniu w tym paluchów wspominałem zresztą i tutaj, jednakże zarzuciłem nieco ten zbiór hipotez. Specjalnie używam tutaj tego określenia, albowiem trudno memetykę uznać za teorię. Moim zdaniem jest to sprawa nieweryfikowalna zupełnie, a skoro tak...
W każdym razie być może znajdzie się ktoś zainteresowany tematem. Odsyłam zatem nie tylko do wikipedycznej definicji (co ciekawe, wielu twórców wikipedii jest zagorzałymi entuzjastami memów), ale i do polskich źródeł, w tworzeniu których miałem przyjemność uczestniczyć. Jeśliby ktoś chciał się zapoznać ze znaczną dozą polskiego dorobku w tej dziedzinie - oto ona. Trzy ostatnie zeszyty to zbiorki prac o memach.
Oczywiście przy okazji nieco się podlansuję podlinkowując te oto, przełomowe rzecz jasna, akapity:
Współczesne MedJA
Brzytwą po memach
Naśladownictwo i odtwarzanie w ontogenezie człowieka
Polecam w sumie drugi, bo tam mówię na temat wartości memetyki wszystko, co faktycznie mam w tej kwestii do powiedzenia... Czołem!

sobota, 3 stycznia 2009

Czy popkultura to w ogóle kultura? Zapraszam do luźnych rozważań...

Przyzwyczajeni jesteśmy do myślenia o nas samych jako o podmiocie dziejów. Ludzka cywilizacja postrzegana jest przez nas samych jako – wszystko jedno, dobre czy złe – ale jednak niemałe osiągnięcie. Lubimy myśleć, że jest ona wytworem naszych pragnień, myśli i działań. Lubimy wskazywać na cele, które ponoć nam przyświecają, świadomość, że jesteśmy twórcami kultury jest dla nas w jakichś sposób kojąca, sprawia, że odczuwamy mimo wszystko pewnego rodzaju dumę. Sądzę, że stanowisko takie jest uprawnione niestety w nie wszystkich przypadkach. Zwierzęta w cyrku potrafią nas zadziwiać swoją zręcznością. Obserwując niedźwiedzie jeżdżące na rowerze, lwy przechadzające się po linie lub małpy żonglujące piłeczkami trudno jednak, byśmy patrzyli na nie jako na twórców, faktycznych artystów, kogoś, kto faktycznie ma zamiar doskonalić się w pewnej sztuce. Zadziwia nas ich precyzja, jednak nie intencje, które za nią stoją. One – jeżeli tylko zechcemy się nad nimi chwilę zastanowić – wzbudzać mogą nawet pożałowanie i litość. W świecie kultury popularnej, w społeczeństwie masowym, pytanie o to, na ile należy postrzegać nas jako faktycznych twórców swojej kultury należy postawić po raz kolejny. Przyjęło się myśleć, że jedną z cech biologicznych człowieka, cech wyróżniających nas jako gatunek, jest zdolność do tworzenia i przekazywania kultury. W jakim stopniu jesteśmy dziś twórcami kultury? W jakim stopniu przekazujemy ją dalej? Czy faktycznie działania te należy uznać jako w pełni kulturowe? Jeżeli natomiast nie jest tak, to czym jest owa para-kultura otaczająca nas w około? I jakimi rządzi się prawami?
Popkultura nie liczy na wymianę poglądów, liczy natomiast na zwrócenie uwagi, liczy na nawiązanie kontaktu, na zainteresowanie – dokładnie jak ma to miejsce w nielingwistycznych rozmowach dorosłych z dziećmi. Rzeczywistość reklamy, bajeru, hasła, nagłówka, leadu, logo – czy nie przypomina ona wielkiego zbioru bodźców, które nie tyle mają za zadanie komunikować i zachęcać do rozmowy, ile zaskakiwać, bawić? Ich cel to podtrzymanie kontaktu, nie zaś zachęta do prowadzenia merytorycznej dyskusji. Tutaj jawi się kolejna podstawowa różnica pomiędzy kulturą a popkulturą: ta druga, w przeciwieństwie do pierwszej, nie jest dyskursywna, na co niegdyś wskazywał lingwista Michaił Bachtin. Kultura jest bowiem dialogiem, jest bezustannie wykuwana i przekuwana w umysłach swoich nosicieli, jest modyfikowana, nieustannie ewoluuje, jest negowana, poddawana w wątpliwość i ponownie potwierdzana, jest dyskutowalna, komunikowalna. Podobnie rzecz ma się w codziennej komunikacji językowej, gdzie nadawca z odbiorcą nieustannie zamieniają się rolami. W przypadku popkultury nie ma czegoś takiego jak zamiana ról. Tam nadawca i odbiorca ustaleni są raz na zawsze. Z popkulturą i w jej obrębie nie sposób prowadzić dyskusji, podobnie jak nie sposób dyskutować z produktami wyłożonymi na sklepowej półce. Nie po to są one stworzone. Można dyskutować z ich wytwórcami, jednak w tej chwili wykraczamy poza sklepową rzeczywistość, tak samo jak dyskutując z nadawcą funkcjonujemy poza obrębem popkultury. Skala występowania zjawisk pop i samo nastawienie na masowy odbiór spłaszcza i upraszcza przekaz, sprawia, że oferowany produkt nie wymaga od odbiorcy żadnego zaangażowania poza tym typowo „merkantylnym”. Produkt popkultury nastawiony jest nie na dyskurs kulturowy, a ekonomiczny. Jego zadaniem jest przebić się w walce na rynku, nie jest to jednak rynek idei. Uczestnik popkultury nie jest istotą kulturową. Jest publicznością, samotnym oglądaczem, gapiem zza szyby, klientem, jest jedynie osobą kultywującą anonimową relację łączącą go z producentem. Reprezentuje stronę popytową, tak samo bezosobową jaką jest ta znana z giełd określana lakonicznym zwrotem „byki”. Tym jednak różnią się w sposobach funkcjonowania od inwestorów, że rzadko stają się stroną podażową.
Trochę to pesymistyczne, ale tak właśnie, cholera, uważam.