poniedziałek, 29 września 2008

Nieuchronnie w stronę demagogii?

Ostatnio napisał do mnie student. Namierzył mnie, ponieważ jako jedna z niewielu osób w Polsce maczałem palce w memetyce. Zresztą maczam i do tej pory, ale już nie palce, tylko palec, przez sentyment, i to raz na jakiś czas. Jak kogoś to obchodzi to może sobie zerknąć np. tu. Ów przyszły politolog wyłuczczył mi główne tezy swojej powstającej właśnie pracy magisterskiej. O tym jak to doktryny polityczne mnożą się niczym epidemie. Autor zakłada, że w dobie społeczeństwa multimedialnego doktryny te walcząc o olbrzymią wręcz armię potencjalnych wyznawców, same tracą na wyrazistości. Z tych też powodów takie wykwity jak komunizm, faszyzm czy nazizm są dziś nie do pomyślenia. Pomińmy tutaj moje zastrzeżenia, jako że uważam, że takie wykwity jak komunizm, faszyzm czy nazizm są dziś jak najbardziej (albo i jeszcze bardziej) do pomyślenia, nieważne. Ważne i ciekawe jest założenie, że doktryny tracą wyrazistość. Pan student powiedział coś, co wcześniej chodziło mi po głowie, jeno nie miałem jakoś czasu zasiąść do tego na dłużej.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy doktryną polityczną w regionie takim jak Europa. Mamy - nie bójmy się tego słowa - dobrobyt, ludzie się bogacą, miejsc do pracy w końcu przybywa, gospodarka ma się dobrze (olać nawet spadki na giełdach od roku!). Ludzie na dłuższą metę nie mają się przeciwko czemu buntować. Buntują się przeciwko Kościołowi, że się pakuje gdzie nie trzeba, buntują się przeciwko Bushowi, który jest daleko i ma te głosy gdzieś, buntują się przeciwko oprawcom Chińczykom... Słowem bunt ten kierowany jest gdzieś hen, daleko... bo w najbliższym otoczeniu jest całkiem w porządku. I teraz jesteśmy taką doktryną polityczną, która walczy o względu wyborców. Co zatem musi ona zrobić? Wroga - a to w polityce ważne - wskazać dość trudno. Z UE wyjść się nie da, konkordat już mamy, Chiny daleko, tarcza rakietowa przyklepana... Nie ma czego się przyczepić. A zatem? A zatem trzeba skręcić w stronę pop-polityki, tez dla ubogich, rewolucji dla leni, zrobić z polityki show, spodobać się, sprzedać. Skutek? W trakcie kampanii wyborczej - bo to tutaj idee walczą o powodzenie - trzeba robić dobrze wszystkim naokoło. Nikogo nie odpuścić. Każdy lider niczym Pan nasz powtarzać będzie coś na kształt "pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie", pięknych haseł starczy dla wszystkich. W ostatnim "Przekroju" przeczytać możemy o kolejnym świadectwie tego rodzaju trendów. PO staje się drugim PiSem. Tylko co to znaczy drugi PiS, skoro pierwszy PiS od dawna uważany jest za partię nieoficjalnie lewicową, garnącą pod swe kacze skrzydełka wszystkich maluczkich jeszcze bardziej niż jawnomyślący socjaliści spod znaku Napieralskiego?? Przyznam, że gubię się, kto dziś ma poglądy liberalne, prawicowe, a kto lewicowe. Prawdziwych prawicowców u władzy - nawet w parlamencie - to dziś nie ma chyba żadnych? Niech mnie ktoś oświeci, bo nie wiem. Pomieszanie z poplątaniem. A co jeśli to dopiero początek? Być może czeka nas w przyszłości jedna doktryna, taki polityczny monolit, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie? Snuję tak tu sobie trochę bez sensu pewnie, ale jak boniedydy, marzy mi się takie badanie. Usiąść, przeanalizować te kilka tysięcy wypowiedzi liderów politycznych większych i mniejszych, komentatorów, dziennikarzy na przestrzeni - powiedzmy - ostatnich 18 miesięcy i sprawdzić. Jak to co czerwone różowieje, jak to co czarne szarzeje... Jak generalnie robi się jedna wielka paciaja. Powkładać to w cudne wykresy i wyjdzie. Ile tez lewicowych, prawicowych, centrowych jest po tej stronie Sejmu, gdzie powszechnie uważa się, że być powinny. Już teraz jestem pewien, że wyszłaby z tego jedna wielka ściema. Zastanawia mnie rozkład takich doktryn przed wyborami w trakcie trwania kadencji. Analiza trendów też mnie korci, przyznam. Na przykład już teraz mogę się założyć, że kampanie to okres lewicowienia sceny politycznej. Jeżeli takie badanie powstanie i jeżeli będę w nim maczać palec lub palce - dam Wam znać.

niedziela, 21 września 2008

Skończyła się pewna epoka...

...a zaczęła nowa. Taaak... Zapewne jak większość Polaków jeszcze stosunkowo niedawno - jak ten czas leci! - byłem entuzjastą rządu PO-PiS z naciskiem na PO. Wyszło jak wyszło, tzn. nie wyszło i to nawet z naciskiem w którąkolwiek stronę. Że się Lechu Kaczyński lansował w orędziach z łapkami na blacie, że Ziobro zwoływał konferencje co i raz, że podjęto uchwałę o zmianie dyskursu tak, żeby PiS przyciągnął młode rzesze (tu i tam wtrącić jea kamą i będzie cacy, przykład daje megawyluzowany Jacek Kurski, co to nawet po maślance potrafi być w stanie wskazującym i wywijać na gitarce aż miło!), że pod rękę z samoobronną trzódką ten i ów paradowali na wybiegach, że prezydent i ówczesny premier robili sobie kampanię za pieniądze przekazane dla ofiar zawalenia się hali w Katowicach... rozumiem. Lans musi być i ci ludzie mnie nie zdziwili. Ale - i tu posypuję sobie głowę popiołem - dałem się zwieść oczekiwaniom, że zwycięstwo PO wprowadzi w sposób lansowania się trochę logiki. A tu co - klops. Okazuje się, że nasz kochany premier sposobem uczestniczenia w debacie publicznej ani na jotę nie różni się od Kazimierza Marcinkiewicza, i to nawet nie chodzi o angielski w wykonaniu jednego i drugiego. Aż Lechu miał ubaw po pachy. Marcinkiewicz, wiadomo, piłkę lubił sobie pokopać, co dzień jakąś szkółkę - ciach - otworzył, przejechał się na koniku... Donald też se tu i tam karnego wykona na wf-ie w jakiejś podstawówce, czapkę wełnianą z wojaży se przywiezie, zagai, że czasem lubił się sztachnąć... Cóż jego święte prawo. Lans musi być. Byłem już i tak dość wkurzony, jak Tusk pojechał osobiście obejrzeć miejsce katastrofy pociągu w Studence w te wakacje - pamiętacie? Po kiego on tam? Że premier powinien siedzieć w gabinetach i decyzje podejmować, wiadomo. A tu niespodzianka. Trzeba pojechać, powspółodczuwać, łezkę uronić, osobiście pomoc obiecać, przerazić się, westchnąć, zmówić paciórek, tylko tak, żeby kamery nas skamerowały. Od tego czasu wiem, że prawdopodobieństwo pojawienia się polskiego premiera wzrasta wraz z liczbą ofiar jakiegoś wypadku. I gotów jestem obstawiać, choć wolałbym się nie przekonywać. Niestety, moją tezę - nazwijmy ją prawem Kozłowskiego - potwierdziłem i to bardzo niedawno oglądając to, co wyemitowała TVN 24. Tusk pojechał obejrzeć spustoszenia po niedawnym huraganie. Wysiadł z limuzyny i po błocku błąkał się w obstawie BORowców od domu do domu. Pokiwał głową, zadumał się nad rozmiarem tragedii, niech mu będzie, może naprawdę wzruszon. Ale kiedy zabrał się za rozmowy z miejscowymi, paaaanie premierze, to już przeginka. Drewnianym głosem wypalił: a czego wam najbardziej potrzeba? (jaja jakieś? pytanie kalibru "co państwo czuli" zadawane np. rodzinie ofiar jakiejś masakry). Dalej. Babka jakaś mówi - jutro będziemy robić placki tu. Przyjdzie pan? Myślę sobie, o cholera, to się dopiero nazywa spoufalić się z premierem. Nawet po Tusku miłosiernym widać było, że mu ta familiarność trochę nie odpowiada. No i co on na to? Bąknął półgłosem - jesteśmy umówieni. A babka dalej. To jeszcze niech pan mojego synka, Andrzejka, pozdrowi. Tusk skamieniał, prawie jak w radiu gdzie oprócz Andrzejka to jeszcze można pozdrowić Małego, Śledzia, Mumina, Arcziego i innych takich. Babka w zaparte: na pewno się ucieszy. Kamera już najeżdża. Tusk zwiał, udał że nie słyszy. I ja go rozumiem, bądź co bądź - premier. I trochę nie przystoi robić z siebie błazna, obiecywać, że się na ziemniaczane wpadnie.
Panie premierze. Co się pan dziwi? Jasne, że łatwiej naobiecywać osobiście, aniżeli realne działania podejmować w zaciszu gabinetów, gdzie nie ma kamer i swojaków, z którymi dobrze się wychodzi na zdjęciach. Wiadomo, że lepiej chlapnąć coś o kastracji chemicznej - oczywiście a propos kolejnej supermedialnej tragedii - aniżeli wcześniej skonsultować się z lekarzami, bo to już mniej efektowne. Tylko potem trzeba się liczyć, że powaga urzędu może czegoś tam nie znieść. Bo tutaj nas zaproszą na placki, tam nas przebiorą w jakiegoś muppeta, gdzie indziej wypchną ze spadochronem? Nie wierzycie? Eee tam, kwestia czasu. Bo chyba o to chodzi - takie mamy czasy. Dziś już nie jest się normalnym premierem. Jest się premierem-celebrytą i to tak, jak definiuje go prof. Godzic. Bo kim jest celebryta? Celebryta to przede wszystkim swojak. Mówi po ludzku, ze wszystkimi się zgadza, lubi się dobrze zabawić, nie uchlewa się domperinią, tylko chlapnie głębszego i zagryzie, bo on swój, nasz. I wtedy właśnie nachodzi mnie czarna myśl, że polityka to to, o czym mówił Franz Maurer. To już nie gra o stołki, tylko ludzie którzy coś tam spalą na wysypisku, komuś dobrze posmarują, skumają się z jakimś nienazwanym lobby, które premiera-clowna ma głęboko gdzieś. Premier nic nie skuma bo kalendarz ma wypchany po brzegi i na dodatek łamie sobie głowę czy w kolejnej edycji Tańca z Gwiazdami wziąć udział teraz, czy może poczekać do wyborów...

środa, 17 września 2008

Telebiegunka

Nieubłaganie nadciągnął koniec wakacji, a z nim koniec nadziei na to, że w polskiej telewizji, przynajmniej w najbliższym czasie, coś - że się tak po kolokwialnemu psze państwa wyrażę - ruszy z miejsca. Gdzie tam. Przed nami siedemsetna edycja tańca z pseudo-gwiazdami (jakichś 95% tych pląsaczy w ogóle nie kojarzę. Kojarzyłem Anię Popek, bo ładna, ale ponoć wyleciała na dzień dobry, więc kojarzę to towarzystwo jeszcze mniej), do tego, tak na oko, dwudziesta druga edycja "Gwiazd co to tańczą na lodzie" i "Jak oni śpiewają". A zatem przed nami kolejna odsłona takich oto perełeczek. Gdzieś przeczytałem artykuł na temat tej rąbanki pod znaczącym tytułem "Jak oni się powtarzają" i w pełni się z tym hasełkiem zgadzam. Sieki ma być zresztą jeszcze więcej. Podobno jednym z ekspertów od gwiazdorów-amatorów-łyżwiarzy ma być naczelny gej polskiego mody półświatka, Tomasz Jacyków, co to "pedałów tylko rucha" (a tą wypowiedzią to mi nawet podpasował, nie sądziłem, że taaaka warszafka pełnowymiarowa ma do się całkiem niemały dystans!). Wyobrażacie sobie ten koktajl Mołotowa, jak toto się przemiesza z Dodą w tym samym czasie antenowym?! Strrrrrraszno i śmieszno. Ale co ja będę jęzor i paluchy strzępił. Co chciałem powiedzieć - napisałem. O tutaj.