niedziela, 21 września 2008

Skończyła się pewna epoka...

...a zaczęła nowa. Taaak... Zapewne jak większość Polaków jeszcze stosunkowo niedawno - jak ten czas leci! - byłem entuzjastą rządu PO-PiS z naciskiem na PO. Wyszło jak wyszło, tzn. nie wyszło i to nawet z naciskiem w którąkolwiek stronę. Że się Lechu Kaczyński lansował w orędziach z łapkami na blacie, że Ziobro zwoływał konferencje co i raz, że podjęto uchwałę o zmianie dyskursu tak, żeby PiS przyciągnął młode rzesze (tu i tam wtrącić jea kamą i będzie cacy, przykład daje megawyluzowany Jacek Kurski, co to nawet po maślance potrafi być w stanie wskazującym i wywijać na gitarce aż miło!), że pod rękę z samoobronną trzódką ten i ów paradowali na wybiegach, że prezydent i ówczesny premier robili sobie kampanię za pieniądze przekazane dla ofiar zawalenia się hali w Katowicach... rozumiem. Lans musi być i ci ludzie mnie nie zdziwili. Ale - i tu posypuję sobie głowę popiołem - dałem się zwieść oczekiwaniom, że zwycięstwo PO wprowadzi w sposób lansowania się trochę logiki. A tu co - klops. Okazuje się, że nasz kochany premier sposobem uczestniczenia w debacie publicznej ani na jotę nie różni się od Kazimierza Marcinkiewicza, i to nawet nie chodzi o angielski w wykonaniu jednego i drugiego. Aż Lechu miał ubaw po pachy. Marcinkiewicz, wiadomo, piłkę lubił sobie pokopać, co dzień jakąś szkółkę - ciach - otworzył, przejechał się na koniku... Donald też se tu i tam karnego wykona na wf-ie w jakiejś podstawówce, czapkę wełnianą z wojaży se przywiezie, zagai, że czasem lubił się sztachnąć... Cóż jego święte prawo. Lans musi być. Byłem już i tak dość wkurzony, jak Tusk pojechał osobiście obejrzeć miejsce katastrofy pociągu w Studence w te wakacje - pamiętacie? Po kiego on tam? Że premier powinien siedzieć w gabinetach i decyzje podejmować, wiadomo. A tu niespodzianka. Trzeba pojechać, powspółodczuwać, łezkę uronić, osobiście pomoc obiecać, przerazić się, westchnąć, zmówić paciórek, tylko tak, żeby kamery nas skamerowały. Od tego czasu wiem, że prawdopodobieństwo pojawienia się polskiego premiera wzrasta wraz z liczbą ofiar jakiegoś wypadku. I gotów jestem obstawiać, choć wolałbym się nie przekonywać. Niestety, moją tezę - nazwijmy ją prawem Kozłowskiego - potwierdziłem i to bardzo niedawno oglądając to, co wyemitowała TVN 24. Tusk pojechał obejrzeć spustoszenia po niedawnym huraganie. Wysiadł z limuzyny i po błocku błąkał się w obstawie BORowców od domu do domu. Pokiwał głową, zadumał się nad rozmiarem tragedii, niech mu będzie, może naprawdę wzruszon. Ale kiedy zabrał się za rozmowy z miejscowymi, paaaanie premierze, to już przeginka. Drewnianym głosem wypalił: a czego wam najbardziej potrzeba? (jaja jakieś? pytanie kalibru "co państwo czuli" zadawane np. rodzinie ofiar jakiejś masakry). Dalej. Babka jakaś mówi - jutro będziemy robić placki tu. Przyjdzie pan? Myślę sobie, o cholera, to się dopiero nazywa spoufalić się z premierem. Nawet po Tusku miłosiernym widać było, że mu ta familiarność trochę nie odpowiada. No i co on na to? Bąknął półgłosem - jesteśmy umówieni. A babka dalej. To jeszcze niech pan mojego synka, Andrzejka, pozdrowi. Tusk skamieniał, prawie jak w radiu gdzie oprócz Andrzejka to jeszcze można pozdrowić Małego, Śledzia, Mumina, Arcziego i innych takich. Babka w zaparte: na pewno się ucieszy. Kamera już najeżdża. Tusk zwiał, udał że nie słyszy. I ja go rozumiem, bądź co bądź - premier. I trochę nie przystoi robić z siebie błazna, obiecywać, że się na ziemniaczane wpadnie.
Panie premierze. Co się pan dziwi? Jasne, że łatwiej naobiecywać osobiście, aniżeli realne działania podejmować w zaciszu gabinetów, gdzie nie ma kamer i swojaków, z którymi dobrze się wychodzi na zdjęciach. Wiadomo, że lepiej chlapnąć coś o kastracji chemicznej - oczywiście a propos kolejnej supermedialnej tragedii - aniżeli wcześniej skonsultować się z lekarzami, bo to już mniej efektowne. Tylko potem trzeba się liczyć, że powaga urzędu może czegoś tam nie znieść. Bo tutaj nas zaproszą na placki, tam nas przebiorą w jakiegoś muppeta, gdzie indziej wypchną ze spadochronem? Nie wierzycie? Eee tam, kwestia czasu. Bo chyba o to chodzi - takie mamy czasy. Dziś już nie jest się normalnym premierem. Jest się premierem-celebrytą i to tak, jak definiuje go prof. Godzic. Bo kim jest celebryta? Celebryta to przede wszystkim swojak. Mówi po ludzku, ze wszystkimi się zgadza, lubi się dobrze zabawić, nie uchlewa się domperinią, tylko chlapnie głębszego i zagryzie, bo on swój, nasz. I wtedy właśnie nachodzi mnie czarna myśl, że polityka to to, o czym mówił Franz Maurer. To już nie gra o stołki, tylko ludzie którzy coś tam spalą na wysypisku, komuś dobrze posmarują, skumają się z jakimś nienazwanym lobby, które premiera-clowna ma głęboko gdzieś. Premier nic nie skuma bo kalendarz ma wypchany po brzegi i na dodatek łamie sobie głowę czy w kolejnej edycji Tańca z Gwiazdami wziąć udział teraz, czy może poczekać do wyborów...

1 komentarz:

Przemysław Pufal pisze...

Najgorsze, że być może Tusk wpadł w sidła przez siebie zastawione. Miałem okazję poobserwować go parę razy, gdy był tylko szefem PO. I on autentycznie był swojakiem, takim naturalnym. A teraz nie wie co z tym zrobić, bo się ludziska przyzwyczaili...