środa, 31 grudnia 2008

Na koniec roku...

...sporawy bonusik. Kosztowało nas to niemało pracy, dlatego tym bardziej zachęcam do zapoznania się z treścią. Na tapecie znalazło się 300 tys. materiałów prasowych z ostatniego roku dotyczących największych dziesięciu branż obecnych na polskim rynku. W ramach każdej z nich wyodrębniliśmy pięć dominujących podmiotów. Za nami niezła harówka, ale i wynik niczego sobie. Nasz projekt - TOP Marka - zapełnił bowiem niemały dodatek miesięcznika Press. Życzę miłej lektury, choć wersja on-line, chyba tego nie umożliwia do końca... Do kiosków, saloników, empików i innych takich!

wtorek, 30 grudnia 2008

Media o płatnościach bezgotówkowych

Polski sposób myślenia o gotówce zmienia się. Płatności bezgotówkowe dają poczucie zasobności a wygodą kuszą nawet najbardziej opornych. Banki czują tę niszę a media w promocji takich rozwiązań są dla nich więcej niż prawą ręką.
Statystyka nie kłamie. Na jedną kartę płatniczą w Polsce przypada zaledwie kilkanaście płatności na rok! Jesteśmy szarym końcem Europy. Po drugie, niby ekscytujemy się 8, 9, 10 milionami wydanych kart, zapominamy jednak, że znaczny procent społeczeństwa w ogóle nie korzysta z usług bankowych co dopiero mówić o takich abstrakcjach jak płatność bezgotówkowa. Banki robią co mogą, by ten trend zmienić. I to widać. Dzięki ich działaniom, klimat medialny przyjmuje formę nieustannej promocji plastikowych pieniędzy a ich przekaz daje się streścić w jednym zdaniu: „Rodacy! Nie ma się czego bać!”.
Obraz oferty bankowej w mediach jest o tyle specyficzny, że można nią odmierzać czas. Banki należą do najbardziej dynamicznych pod tym względem podmiotów na rynku i praktycznie w każdym miesiącu można oczekiwać pojawienia się bardzo konkretnej oferty. Analogicznie na przestrzeni ostatniego roku ma się sprawa z płatnościami bezgotówkowymi. Polskie społeczeństwo stopniowo, acz systematycznie i z uporem, bogaci się, w związku z czym popularność tej formy transakcji systematycznie rośnie. Banki doskonale wyczuwają tę rodzącą się niszę i – patrząc na to, co dzieje się w mediach – eksploatują ją aż furczy! Jeżeli nadarza się po temu okazja – tym lepiej. Na wiosnę możemy więc poczytać o stosownych kredytach wielkanocnych, latem obserwujemy prawdziwą erupcję propozycji wakacyjnych (od kart dla dzieci wybierających się na kolonie i obozy poprzez najprzeróżniejsze plastiki dla szeregowych turystów). Jesień zdominowana jest ofertą dla studentów, a koniec roku upływa pod znakiem kart świątecznych.
Przestrzeń prasowa pracuje wyraźnie pod dyktando owego specyficznego zegara. W jej obrębie dostrzegamy głównie dwa rodzaje doniesień. Pierwszy typ to promocja samej karty, niekiedy oparta – niemal słowo w słowo – o informacje prasowe wypływające z centrali banków. Czytelnicze oko na dodatek cieszy zazwyczaj barwne zdjęcie połyskującej plastikowej powierzchni proponowanego produktu. Drugi rodzaj informacji jest bardziej ogólny i zazwyczaj anonsowany jest tytułem z gatunku „wybierz najlepszą kartę”. W tego rodzaju materiałach widzimy stosowne zestawienia, rankingi, porównania a tekst ma charakter częściowo instruktażowy.
Zainteresowanym wątkiem polecam całość, czyli tekst na łamach "Przeglądu Finansowego".

czwartek, 27 listopada 2008

Burza w szklance wody?

Szaleństwo i panika, w jakich pogrążyły się giełdy nie odwracają uwagi Polaków od działań deweloperów. Bo kryzys kryzysem, ale mieszkać gdzieś trzeba.
Na obraz sektora nieruchomości składają się informacje pochodzące z wielu różnych obszarów tematycznych i doprawdy trudno jest spośród nich wybrać te bardziej i mniej istotne. Są to bowiem doniesienia nie tylko bezpośrednio związane z kondycją spółek budowlanych, z ich działalnością, ofertą, ale również z ruchami wykonywanymi pod wpływem informacji dobiegających z rynków światowych, na opiniach klientów, więcej, zwykłych zjadaczy chleba kończąc. Jedno jest pewne: analizując przekaz medialny na temat rynku nieruchomości można dojść do wniosku, że strach, jaki padł na polskich deweloperów ma wielkie oczy.
Jeśli chcielibyśmy na obraz branży spojrzeć bardziej globalnie, nie ulega wątpliwości, że media kreślą przed nami pejzaż być może nie sielankowy, ale bardziej wyważony (polskich komentatorów i ekspertów – niekiedy w przeciwieństwie do dziennikarzy – cechuje bowiem dość umiarkowany i uspokajający ton i to nawet w obliczu kryzysów). A barwy owego pejzażu z pewnością nie są czarne. Po prostu mniej kolorowe. Oto z początkiem września na łamach „Gazety Wyborczej” czytamy, że gdyby sektor nieruchomości przyrównać do machiny o dziesięciu silnikach, sześć z nich pracowałoby na zwolnionych obrotach. To już wiele, by mieć ogólny obraz klimatu, z jakim obecnie mamy do czynienia w mediach. Przede wszystkim – machina wciąż jest na chodzie. Maleje aktywność firm deweloperskich, niepokój dotyka firmy wykonawcze i producentów materiałów. Jednak daleko, a nawet bardzo daleko nam do paniki. Wręcz przeciwnie, rzec można, że mimo przytaczanych alarmujących wyliczeń, branża ma się dobrze i równie częste, jeśli nie częstsze, są teksty, w których czytamy o sytuacji wcale niezłej. Czarne scenariusze – jak pisze „Dziennik” – przygotowywane na ten rok dla branży nieruchomości nie sprawdzają się. Czytamy więc, że sprzedaż jest mniejsza, ale wszak nie zerowa. Boom mija, ale w dalszym ciągu brakuje 1,5 mln lokali.
Istotny sygnał płynie również z działań konsumentów: choć o kredyt niełatwo, to zainteresowanie nimi rośnie a nie maleje. Prasa mówi wręcz o atmosferze spokoju, czy senności. I rzeczywiście, wystarczy spojrzeć w jakim tonie piszą główne tytuły prasowe: „Rynek nie jest już taki łatwy”, „Rynek czeka na jesienne ożywienie”, „Realne ceny mieszkań będą spadać”, których wymowa daleka jest od kasandrycznych wizji kryzysu. Przeciwnie, pomimo pewnych trudności, zainteresowanie ofertą wciąż jest duże. Trudności wydają się jedynie skutkować nieco mniej twardą polityką wobec klienta („Negocjacje stają się coraz bardziej elastyczne”), a apetyty i zachłanność deweloperów wydają się mniejsze („Deweloperzy ograniczają inwestycje”, „Inwestycje deweloperów spadły w wakacje o ponad jedną piątą”). Ton alarmujący, gdzie mowa jest o gwałtownych zwrotach i zapaściach pozostaje stosunkowo rzadki i w porównaniu z resztą przekazu posiada on nieduży zasięg oddziaływania. Owszem, czytamy o kłopotach ze sprzedażą i fatalnych wynikach i dane te faktycznie są fatalne, ale tylko w porównaniu z wynikami osiąganymi w okresie boomu. A temu kroku dotrzymać już trudniej. Windowanie cen po prostu przekroczyło możliwości nabywcze. Do masowych plajt i bankructw firm jednak daleko. Media mówią o rabatach, upustach, obniżkach, ale nie o stratach i upadkach a ceny oferowanych mieszkań to jeszcze nie bezcen, bo jak pisze „GW”, „Mieszkania wreszcie są tańsze, ale nadal drogie”.
A cały tekst znajdziecie tutaj.

wtorek, 25 listopada 2008

Amba na ambasadorów

"Obserwujemy rosnącą modę na korzystanie z narzędzia marketingowego bazującego na przeniesieniu wizerunku z osoby, na markę lub konkretny produkt. Dlatego analizując wizerunek polskich gwiazd coraz częściej trafiamy na informację o tym, kto został ambasadorem i jaką markę będzie promował. W czym należy upatrywać przyczyn zainteresowania tą właśnie formą reklamy? Zapewne w opłacalności!" Oto wstęp do ciekawego tekstu, na jaki ostatnio napatoczyłem się w necie. Brzmiał znajomo. Okazało się, że to fragment raportu z cyklicznego monitoringu celebrytów, który prowadzimy. Mało tego, okazało się, że jestem tegoż tekstu współautorem, zdążyłem tylko o nim zapomnieć przywalony innymi zleceniami :) Jaki ten internet mały... Miłego czytania!

sobota, 22 listopada 2008

Internet ogoopia?

Niedawno miałem okazję przeczytać wynurzenia dziennikarzy "Gazety Wyborczej" na temat tez Andrew Keena. To ten od od "Kultu amatora", fenomenalnej książki na temat wpływu technologii na nasze zdolności poznawcze, sposoby myślenia o rzeczywistości i niszczeniu kultury. Cóż, niestety, mam wrażenie, że dziennikarze w osobach m.in. pani Marty Klimowicz, Mirosława Filiciaka i in. ni w ząb nie zrozumieli tez Keena, a przynajmniej nic nie wskazuje na to, by sens tych tez stał się dla nich w jakiś sposób przejrzysty. Świadectwem tego niech będą te oto akapity. Keen być może nie jest mesjaszem cyberprzestrzeni, ale czytając prace (pod linkiem ciekawe pozycje książkowe - polecam!) Postmana, McLuhana, Sartoriego, Toeplitza, Bobryka, Barbera, Rifkina i in. jego wynurzenia nie są pozbawione sensu i wpisują się w dłuższą tradycję krytyczną. Uczeni ci przekonują, że sposoby, w jakie ludzie korzystają z internetu i w ogóle mediów współczesnych w bardzo istotny sposób zmieniają - by nie powiedzieć - upośledzają nasze rozumienie przekazu medialnego. Kluczowe znaczenie wydaje się mieć tu głównie prędkość przekazu informacji oraz bezwględne kryterium, jakim jest jej wartość rynkowa. Informacja musi nie tylko mówić o czymś ciekawym, musi się opłacać. Uczeni ci zapisali tysiące stron punkt po punkcie obnażając prawidła, według których forma komunikatu może wpływać na jego treść ("medium is a message", pamięta to ktoś?!). Krytycy Keena, w tym pani Marta Klimowicz, twierdzą, że przecie internet uczy nas poruszania się w informacyjnym gąszczu, lewitowania na tylu płaszczyznach, och, jeszcze krok i jesteśmy prawdziwym omnibusem cyberprzestrzeni, oddajcie pokłon, maluczcy! Pomijają niestety fakt brutalnego odzierania informacji z szerszego kontektu. Czym jest news na dwa akapity wobec porządnego artykułu? Czym jest link wobec rzeczowej definicji? Wiedza dzisiejszego pokolenia przypomina tele-sieczkę bez żadnego zakorzenienia. Jest to zbiór pseudo-informacji, bez żadnych wzajemnych zależności. To jak zależność między inteligencją a mądrością. Tezy Keena i jemu podobnych zmierzają w tę stronę: choć wiemy coraz więcej, jest to wiedza pozorna, w gruncie rzeczy nie wiemy prawie nic. Mnożą się dyletanci, pseudo-artyści i fałszywi eksperci, których wynurzenia warte są w gruncie rzeczy funta kłaków. Głupota była zawsze i wszędzie - tu Klimowicz ma rację. Ale! I tutaj rację ma bezapelacyjnie Keen i in., jeszcze nigdy głupota nie była tak zorganizowana. Wcześniej prosty ciemny chłop snuł bujdy na własny rachunek. Dziś może je uploadować i zgarnąć od reszty dyletantów nic niewarte opinie. Głupota jest dziś zorganizowana i usieciowiona. Ignoranci z miast i wsi, międzykontynentalna intelektualna (hmmm... nie śmietanka, może więc...) maślanka wymienia między sobą terabajty idiotyzmów i para-przemyśleń. I z tą siłą niestety liczyć się trzeba, jeśli chce się zaistnieć na rynku. To istota tzw. Web 2.0. Smutne to trochę. Smutne, że ci, którzy krytykują Keena wyrywają jego, jakże celne i ironiczne, spostrzeżenia z kontekstu, a zatem robią to, przed czym Keen próbuje nas ostrzec w pierwszej kolejności i to nie a propos - gdzie tam - swoich książek. A propos komunikowania się w ogóle! Życzę miłego oglądania cowieczornych wiadomości, a w nich obok planów ratunkowych dla światowej gospodarki, newsów o wybuchu gazu w piwnicy w Wąchocku, corocznym zjeździe sobowtórów, rakietowym plecaku i gwoździach w eklerku. Jaka miła, rzeczowa, nieogłupiające sieczka.

środa, 5 listopada 2008

A teraz coś z zupełnie innej beczki

Producenci Coca-coli w znanym dowipie zachodzą w głowę ile papieżowi posmarowali piekarze, że w modlitwie na calym świecie mamy "chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj". Tutaj teoretycznie mamy ten sam problem. Co jeśli nasze "ja" jest tylko wyjątkowo popularną i zaraźliwą ideą, która tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia dla nas samych? Nie wykluczone, że istnieje ona tylko po to, żeby działać na korzyść obcego interesu. A i tak wszyscy są do niej masakrycznie mocno przywiązani. To jest dopiero siła marketingu.

środa, 8 października 2008

"Do przodu ale w cuglach", czyli...

A tutaj mały przykład tego, czym - poza socjologią - zajmuję się na co dzień. Analiza przestrzeni medialnej pod określonym kątem. To akurat przykład krótkiego tekstu na temat małych i średnich spółek - czyli tych wrednych MiSiów, co to od roku dają popalić inwestorom aż miło (w tym mnie kurna) - i ich obecności w mediach w pierwszym półroczu 2008. Oczywiście tego rodzaju tekst to nie porządny statystyczno-jakościowy raport medialny, gdzie danych jest daleko więcej niż normalnych wniosków wizerunkowych... Jeno taka wersja dla ludzi. Współautorzę to z Sebastianem Bykowskim i Marcinem Szczupakiem. Pomijam fakt, że zrypali nam nazwę firmy w podpisie :) Tu zresztą też (kopiuj wklej i llluuuzzzz). Tekst ukazał się na łamach tygodnika "Przegląd Finansowy Bankier.pl".

poniedziałek, 29 września 2008

Nieuchronnie w stronę demagogii?

Ostatnio napisał do mnie student. Namierzył mnie, ponieważ jako jedna z niewielu osób w Polsce maczałem palce w memetyce. Zresztą maczam i do tej pory, ale już nie palce, tylko palec, przez sentyment, i to raz na jakiś czas. Jak kogoś to obchodzi to może sobie zerknąć np. tu. Ów przyszły politolog wyłuczczył mi główne tezy swojej powstającej właśnie pracy magisterskiej. O tym jak to doktryny polityczne mnożą się niczym epidemie. Autor zakłada, że w dobie społeczeństwa multimedialnego doktryny te walcząc o olbrzymią wręcz armię potencjalnych wyznawców, same tracą na wyrazistości. Z tych też powodów takie wykwity jak komunizm, faszyzm czy nazizm są dziś nie do pomyślenia. Pomińmy tutaj moje zastrzeżenia, jako że uważam, że takie wykwity jak komunizm, faszyzm czy nazizm są dziś jak najbardziej (albo i jeszcze bardziej) do pomyślenia, nieważne. Ważne i ciekawe jest założenie, że doktryny tracą wyrazistość. Pan student powiedział coś, co wcześniej chodziło mi po głowie, jeno nie miałem jakoś czasu zasiąść do tego na dłużej.
Wyobraźmy sobie, że jesteśmy doktryną polityczną w regionie takim jak Europa. Mamy - nie bójmy się tego słowa - dobrobyt, ludzie się bogacą, miejsc do pracy w końcu przybywa, gospodarka ma się dobrze (olać nawet spadki na giełdach od roku!). Ludzie na dłuższą metę nie mają się przeciwko czemu buntować. Buntują się przeciwko Kościołowi, że się pakuje gdzie nie trzeba, buntują się przeciwko Bushowi, który jest daleko i ma te głosy gdzieś, buntują się przeciwko oprawcom Chińczykom... Słowem bunt ten kierowany jest gdzieś hen, daleko... bo w najbliższym otoczeniu jest całkiem w porządku. I teraz jesteśmy taką doktryną polityczną, która walczy o względu wyborców. Co zatem musi ona zrobić? Wroga - a to w polityce ważne - wskazać dość trudno. Z UE wyjść się nie da, konkordat już mamy, Chiny daleko, tarcza rakietowa przyklepana... Nie ma czego się przyczepić. A zatem? A zatem trzeba skręcić w stronę pop-polityki, tez dla ubogich, rewolucji dla leni, zrobić z polityki show, spodobać się, sprzedać. Skutek? W trakcie kampanii wyborczej - bo to tutaj idee walczą o powodzenie - trzeba robić dobrze wszystkim naokoło. Nikogo nie odpuścić. Każdy lider niczym Pan nasz powtarzać będzie coś na kształt "pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie", pięknych haseł starczy dla wszystkich. W ostatnim "Przekroju" przeczytać możemy o kolejnym świadectwie tego rodzaju trendów. PO staje się drugim PiSem. Tylko co to znaczy drugi PiS, skoro pierwszy PiS od dawna uważany jest za partię nieoficjalnie lewicową, garnącą pod swe kacze skrzydełka wszystkich maluczkich jeszcze bardziej niż jawnomyślący socjaliści spod znaku Napieralskiego?? Przyznam, że gubię się, kto dziś ma poglądy liberalne, prawicowe, a kto lewicowe. Prawdziwych prawicowców u władzy - nawet w parlamencie - to dziś nie ma chyba żadnych? Niech mnie ktoś oświeci, bo nie wiem. Pomieszanie z poplątaniem. A co jeśli to dopiero początek? Być może czeka nas w przyszłości jedna doktryna, taki polityczny monolit, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie? Snuję tak tu sobie trochę bez sensu pewnie, ale jak boniedydy, marzy mi się takie badanie. Usiąść, przeanalizować te kilka tysięcy wypowiedzi liderów politycznych większych i mniejszych, komentatorów, dziennikarzy na przestrzeni - powiedzmy - ostatnich 18 miesięcy i sprawdzić. Jak to co czerwone różowieje, jak to co czarne szarzeje... Jak generalnie robi się jedna wielka paciaja. Powkładać to w cudne wykresy i wyjdzie. Ile tez lewicowych, prawicowych, centrowych jest po tej stronie Sejmu, gdzie powszechnie uważa się, że być powinny. Już teraz jestem pewien, że wyszłaby z tego jedna wielka ściema. Zastanawia mnie rozkład takich doktryn przed wyborami w trakcie trwania kadencji. Analiza trendów też mnie korci, przyznam. Na przykład już teraz mogę się założyć, że kampanie to okres lewicowienia sceny politycznej. Jeżeli takie badanie powstanie i jeżeli będę w nim maczać palec lub palce - dam Wam znać.

niedziela, 21 września 2008

Skończyła się pewna epoka...

...a zaczęła nowa. Taaak... Zapewne jak większość Polaków jeszcze stosunkowo niedawno - jak ten czas leci! - byłem entuzjastą rządu PO-PiS z naciskiem na PO. Wyszło jak wyszło, tzn. nie wyszło i to nawet z naciskiem w którąkolwiek stronę. Że się Lechu Kaczyński lansował w orędziach z łapkami na blacie, że Ziobro zwoływał konferencje co i raz, że podjęto uchwałę o zmianie dyskursu tak, żeby PiS przyciągnął młode rzesze (tu i tam wtrącić jea kamą i będzie cacy, przykład daje megawyluzowany Jacek Kurski, co to nawet po maślance potrafi być w stanie wskazującym i wywijać na gitarce aż miło!), że pod rękę z samoobronną trzódką ten i ów paradowali na wybiegach, że prezydent i ówczesny premier robili sobie kampanię za pieniądze przekazane dla ofiar zawalenia się hali w Katowicach... rozumiem. Lans musi być i ci ludzie mnie nie zdziwili. Ale - i tu posypuję sobie głowę popiołem - dałem się zwieść oczekiwaniom, że zwycięstwo PO wprowadzi w sposób lansowania się trochę logiki. A tu co - klops. Okazuje się, że nasz kochany premier sposobem uczestniczenia w debacie publicznej ani na jotę nie różni się od Kazimierza Marcinkiewicza, i to nawet nie chodzi o angielski w wykonaniu jednego i drugiego. Aż Lechu miał ubaw po pachy. Marcinkiewicz, wiadomo, piłkę lubił sobie pokopać, co dzień jakąś szkółkę - ciach - otworzył, przejechał się na koniku... Donald też se tu i tam karnego wykona na wf-ie w jakiejś podstawówce, czapkę wełnianą z wojaży se przywiezie, zagai, że czasem lubił się sztachnąć... Cóż jego święte prawo. Lans musi być. Byłem już i tak dość wkurzony, jak Tusk pojechał osobiście obejrzeć miejsce katastrofy pociągu w Studence w te wakacje - pamiętacie? Po kiego on tam? Że premier powinien siedzieć w gabinetach i decyzje podejmować, wiadomo. A tu niespodzianka. Trzeba pojechać, powspółodczuwać, łezkę uronić, osobiście pomoc obiecać, przerazić się, westchnąć, zmówić paciórek, tylko tak, żeby kamery nas skamerowały. Od tego czasu wiem, że prawdopodobieństwo pojawienia się polskiego premiera wzrasta wraz z liczbą ofiar jakiegoś wypadku. I gotów jestem obstawiać, choć wolałbym się nie przekonywać. Niestety, moją tezę - nazwijmy ją prawem Kozłowskiego - potwierdziłem i to bardzo niedawno oglądając to, co wyemitowała TVN 24. Tusk pojechał obejrzeć spustoszenia po niedawnym huraganie. Wysiadł z limuzyny i po błocku błąkał się w obstawie BORowców od domu do domu. Pokiwał głową, zadumał się nad rozmiarem tragedii, niech mu będzie, może naprawdę wzruszon. Ale kiedy zabrał się za rozmowy z miejscowymi, paaaanie premierze, to już przeginka. Drewnianym głosem wypalił: a czego wam najbardziej potrzeba? (jaja jakieś? pytanie kalibru "co państwo czuli" zadawane np. rodzinie ofiar jakiejś masakry). Dalej. Babka jakaś mówi - jutro będziemy robić placki tu. Przyjdzie pan? Myślę sobie, o cholera, to się dopiero nazywa spoufalić się z premierem. Nawet po Tusku miłosiernym widać było, że mu ta familiarność trochę nie odpowiada. No i co on na to? Bąknął półgłosem - jesteśmy umówieni. A babka dalej. To jeszcze niech pan mojego synka, Andrzejka, pozdrowi. Tusk skamieniał, prawie jak w radiu gdzie oprócz Andrzejka to jeszcze można pozdrowić Małego, Śledzia, Mumina, Arcziego i innych takich. Babka w zaparte: na pewno się ucieszy. Kamera już najeżdża. Tusk zwiał, udał że nie słyszy. I ja go rozumiem, bądź co bądź - premier. I trochę nie przystoi robić z siebie błazna, obiecywać, że się na ziemniaczane wpadnie.
Panie premierze. Co się pan dziwi? Jasne, że łatwiej naobiecywać osobiście, aniżeli realne działania podejmować w zaciszu gabinetów, gdzie nie ma kamer i swojaków, z którymi dobrze się wychodzi na zdjęciach. Wiadomo, że lepiej chlapnąć coś o kastracji chemicznej - oczywiście a propos kolejnej supermedialnej tragedii - aniżeli wcześniej skonsultować się z lekarzami, bo to już mniej efektowne. Tylko potem trzeba się liczyć, że powaga urzędu może czegoś tam nie znieść. Bo tutaj nas zaproszą na placki, tam nas przebiorą w jakiegoś muppeta, gdzie indziej wypchną ze spadochronem? Nie wierzycie? Eee tam, kwestia czasu. Bo chyba o to chodzi - takie mamy czasy. Dziś już nie jest się normalnym premierem. Jest się premierem-celebrytą i to tak, jak definiuje go prof. Godzic. Bo kim jest celebryta? Celebryta to przede wszystkim swojak. Mówi po ludzku, ze wszystkimi się zgadza, lubi się dobrze zabawić, nie uchlewa się domperinią, tylko chlapnie głębszego i zagryzie, bo on swój, nasz. I wtedy właśnie nachodzi mnie czarna myśl, że polityka to to, o czym mówił Franz Maurer. To już nie gra o stołki, tylko ludzie którzy coś tam spalą na wysypisku, komuś dobrze posmarują, skumają się z jakimś nienazwanym lobby, które premiera-clowna ma głęboko gdzieś. Premier nic nie skuma bo kalendarz ma wypchany po brzegi i na dodatek łamie sobie głowę czy w kolejnej edycji Tańca z Gwiazdami wziąć udział teraz, czy może poczekać do wyborów...

środa, 17 września 2008

Telebiegunka

Nieubłaganie nadciągnął koniec wakacji, a z nim koniec nadziei na to, że w polskiej telewizji, przynajmniej w najbliższym czasie, coś - że się tak po kolokwialnemu psze państwa wyrażę - ruszy z miejsca. Gdzie tam. Przed nami siedemsetna edycja tańca z pseudo-gwiazdami (jakichś 95% tych pląsaczy w ogóle nie kojarzę. Kojarzyłem Anię Popek, bo ładna, ale ponoć wyleciała na dzień dobry, więc kojarzę to towarzystwo jeszcze mniej), do tego, tak na oko, dwudziesta druga edycja "Gwiazd co to tańczą na lodzie" i "Jak oni śpiewają". A zatem przed nami kolejna odsłona takich oto perełeczek. Gdzieś przeczytałem artykuł na temat tej rąbanki pod znaczącym tytułem "Jak oni się powtarzają" i w pełni się z tym hasełkiem zgadzam. Sieki ma być zresztą jeszcze więcej. Podobno jednym z ekspertów od gwiazdorów-amatorów-łyżwiarzy ma być naczelny gej polskiego mody półświatka, Tomasz Jacyków, co to "pedałów tylko rucha" (a tą wypowiedzią to mi nawet podpasował, nie sądziłem, że taaaka warszafka pełnowymiarowa ma do się całkiem niemały dystans!). Wyobrażacie sobie ten koktajl Mołotowa, jak toto się przemiesza z Dodą w tym samym czasie antenowym?! Strrrrrraszno i śmieszno. Ale co ja będę jęzor i paluchy strzępił. Co chciałem powiedzieć - napisałem. O tutaj.