środa, 25 marca 2009

Banki kontra reszta świata, czyli krajobraz po opcjach

W czasach kryzysu jedno słowo może doprowadzić do spekulacyjnej lawiny. Lepiej je ważyć. A jeszcze lepiej – zanim cokolwiek się powie – zobaczyć, co mówią inni. Temat opcji walutowych stał się w ostatnim czasie powodem spektakularnych medialnych erupcji. Niepokój udzielił się wszystkim i trudno jest takiemu obrotowi spraw się dziwić. Gros spółek na naszych oczach walczy o przetrwanie. W grę wchodzą nie tylko kwestie finansowe, ale – może przede wszystkim – emocje, a jak mówią żelazne prawa psychologii tłumu, w takich sytuacjach każda wiadomość może okazać się iskrą, która wznieci pożar. Przestrzeń medialna huczała od materiałów koncentrujących się na problematyce opcji i wydawało się, że każda kolejna treść najmniejszego choćby doniesienia potęguje jedynie atmosferę chaosu. Dopiero analiza przekazów medialnych pozwoliła dostrzec główne nurty tego dyskursu.
Pośród materiałów analizowanych w kontekście opcji dostrzec można rzecz jasna co najmniej kilkanaście głównych tematów, jednak zaledwie trzy z nich wyróżniają się zdecydowanie negatywnym wydźwiękiem. Przede wszystkim – najmniej korzystnie przedstawiane są wyniki finansowe spółek. Drugim obszarem są wyniki banków, gdzie wskazuje się, że „problem opcyjny” mógł odcisnąć na nich – większe lub mniejsze piętno. Banki – o czym powiemy za chwilę – zazwyczaj utrzymują, że jednak mniejsze. Trzeci obszar to działania i wypowiedzi polityków.
Wszystkich zainteresowanych dalszym ciągiem artykułu zapraszam na stronę!

sobota, 21 marca 2009

Nie byłbym sobą...

...gdybym nie podlinkował kolejnego tekstu, do którego przyłożyłem pióra... Behold twardziel.pl.

czwartek, 19 marca 2009

Kono łelkam tu

Panie i panowie, nadchodzi! Imć Kononowicz, znany nam wszystkim z brawurowej kampanii i jeszcze bardziej brawurowej przegranej, szykuje mocny return. Chodzą słuchy że ma kandydować na europosła, bo "wszędzie się dzieje się i nic się nie dzieje się". Szanse są ciut większe, bo Kono i jego partia zostali wchłonięci przez daleko poważniejsze struktury, reprezentujące interesy nie tylko białostockie, ale - uwaga! - słowiańskie. Może to i dobrze, bo Kono czasy Piasta Kołodzieja przywołuje w mej pamięci jak mało który polityk, zwłaszcza że malowniczo zajeżdża melodyjnym, kresowym akcentem. Interesuje mnie jedno. Czy Kono zaprzeczy twardym prawidłom dotyczących medialnych meteorów. Czemu meteorów? Wiadomo - bo pojawiają się, trach! i nie ma. Pojawienie się może być spektakularne jak upadek meteorytu tunguskiego. Ale prawidła ruchu meteorów są niezachwiane: każdy ma mniejsze i większe prawdopodobieństwo, że spadnie na Ziemię. Ale żaden nie walnie w nas dwa razy. I prawo to stosuje się również do zjawisk medialnych. Taka Rutowicz, Lepper, Tymiński, a teraz również Kono - czasy świetności mają chyba za sobą. Pojawili się, narobili szumu, wywołali parę skandali, ale po jakimś czasie cisza... (Rutowicz stara się wybić ponownie i spaść na nas powtórnie, ale grawitacja chyba jednak bierze górę). Skoro jesteśmy przy takiej zgoła astronomicznej metaforze, niech mi wolno będzie zauważyć, że o ile medialne meteory - błysk, trach, nie ma - to zjawisko stosunkowo częste, różniące się tylko siłą rażenia (tak samo jak z meteorami: jest sobie kamyk który pierdyknie komuś w samochód, a i jest sobie bomba, którą los detonuje nad Jukatanem jakieś 65 milionów lat temu), tak czymś niesłychanie rzadkim wydają się być medialne komety.
Ale zanim do nich dojdziemy, może postarajmy się sklecić naprędce inne elementy tej pop-astronomicznej układanki. Gwiazdy - wiadomo, świecą mocno, długo i są odległe. Tym samym stanowią całkowite przeciwieństwo meteorytów, czyli klasycznych celebrytów, które świecą krótko (a jak ktoś ma szczęście, to taka bryłka spaść mu może pod nogi nawet na imprezie w remizie).
Są też planety, czyli ciała może mało świecące, ale za to stale obecne. Może nie lądują na pierwszych stronach magazynów, ale każdy wie, że istnieją.
Ciekawszy przykład to medialne kratery. Czyli rezultaty gwałtownych eksplozji wielkich meteorytów. Taki krater to na przykład Kapitan Kloss. Kiedyś tam spadł i więcej już z Bogu ducha winnego Mikulskiego wykrzesać się nie dało. W pamięci pozostanie jako aktor jednej roli, której niegdysiejszy blask zamienił się w dym nad pogorzeliskiem.
Są w końcu czarne dziury, ciała, z którymi interakcja grozi wpadnięciu do środka i totalną anihilacją. W astronomii czarną dziurą ma szansę stać się tylko odpowienio masywna gwiazda. Medialną czarną dziurą staje się na naszych oczach Kazimierz Marcinkiewicz. Kiedyś była to gwiazda jak ta lala. Od czasu kiedy inna lala znalazła się u jego boku, zapadł się pod ciężarem swej sławy i rozpoznawalności, otrzymał łatkę faceta z kryzysem wieku średniego, a jego Nemezis, tfu, Isabel, stała się synonimem siary i żenady. Skutek? Każdy, jak z otoczenia czarnej dziury, stara się zwiać ile sił w nogach. Inaczej do końca może być kojarzony z Kaziem, Izą i niepoważną telenowelą. Z jakiej on był partii? PiS? PO? Ja już nie pamiętam a i nikt się do niego nie przyznaje. Każdy stamtąd zwiewa zanim zła sława go wessie i pogrzebie szansę na reelekcję na amen.
Mamy w końcu komety. Kometa to kawał brudnego lodu, który lata sobie tam i z powrotem, wracając co ileś tam dekad i przykuwając uwagę ludzkości. Trudno mi sobie takie komety przypomnieć. Celebryci, którzy jaśnieli kilkanaście lat temu i teraz przeżywają równie intensywny comeback... Mamy może próby reanimacji jakichś projektów, ale po krótkim czasie zwykle okazują się one kolejnym nieudanym podskokiem po upadku meteorytu, ewentualnie skazanym na przegraną zapalaniem dawnej gwiazdy. Queen z nowym Freddiem? Reaktywacja Take That? Bee Gees? Już chyba bardziej KombII. Czy Kono będzie kometą?

niedziela, 15 marca 2009

Małpa z ADHD

Skoro już ciągniemy wątek ostatnich produkcji filmowych, nie mogę nie napisać o "Happy go lucky". Żeby było jasne, film nie jest zły. Nawet aktorstwo nie jest złe. Złe są recenzje na jego temat. A są złe, bo są dobre. Tzn. nie dlatego, że zachwalają warsztat. Dlatego, że zachwycają się historią, bohaterką i klimatem. Przybliżmy nieco materię. Film opowiada o perypetiach etatowej idiotki. Jest ona już grubo po trzydziestce, nie ma faceta (przytyk to nie jest, ale miejmy z tyłu głowy krzywą dzwonową i świadomość, że jest to mimo wszystko jednostka niestatystyczna, na ewolucyjnym rynku matrymonialnym jednak częściej niż rzadziej wysyłająca sygnał: coś ze mną nie tak!), poza tym ubiera się, je, porusza po mieście, mówi itp. na chybił-trafił, jest totalną fleją z bałaganem nie tylko w pokoju, ale i w życiu, otacza się za to armią maskotek i innych person jej pokroju, jest totalnie zdziecinniała, nie rozumie po ludzku, z jej ust w świat biegną same truizmy, wnerwiające pseudo-inteligenckie wynurzenia o świecie i ludziach (a także wynurzenia pseudo-feministyczne, o facetach tym razem) z każdej strony okraszane rżeniem mającym przypominać ludzki śmiech, no, jednym słowem kretynka z ADHD. Trzeba to zobaczyć żeby zrozumieć. Jestem pewien, że przez takich jak ona planeta Ziemia wciąż nie jest i jeszcze długo nie będzie członkiem Wspólnoty Intergalaktycznej.
...Otóż ukazane są perypetie tej pani. Kretynka z ADHD robi prawko. Kretynka z ADHD poznaje faceta. Kretynka z ADHD urządza pidżama party. Kretynka z ADHD zwycięża. A jak zwycięża? A w taki sposób, że poznanego faceta udaje jej się jakimś cudem zatrzymać, że doprowadza do załamania nerwowego instruktora od prawka, że jeszcze jakimś cudem rozkochuje go w sobie (mamy już dwóch smutnych ludzi lecących na tę pokrakę!) i przy okazji wydobyć na światło dzienne wszystkie jego lęki, że ujawnia sprawę bitego chłopca - jej podopiecznego w szkole (dacie wiarę że kretynka z ADHD dostała robotę w edukacji, mało tego, okazuje się współczesną wersją Korczaka! Paradne!), no w ogóle jest istotą ze wszech miar godną naśladowania, bo jest wspaniałą optymistką i znawczynią dusz ludzkich. Brednie. Jest tylko kretynką z ADHD, nieprzeciętnie wulgarną na dodatek. Reprezentuje to wszystko, co na myśli ma taki Barber, Rifkin, Riesman, Postman, czy Sartori pisząc o ogólnym idioceniu, samotnych, bezmyślnych i zewnątrzsterownych tłumach itd. Jest znakiem czasu. Tak. A wiecie dlaczego? Bo recenzje - jak wspomniałem - oglądaczy są pozytywne. Ten chodzący, klekocząco-rżący jarmark z sianem pod kopułą chwalony jest za pogodę ducha, za prostotę, "odrobinę" dziecka... Rozczulające to, pogodne, wzruszające... Tak warto żyć! Dobra, bo się denerwuję.
Powiem tak.
Ten film ochrzczono mianem "komedii romantycznej" (choć moim zdaniem jest to bardziej kino moralnego niepokoju), a bohaterkę mianem "kolejnej Amelii". Choć "Amelia" nie należy do moich ulubionych filmów, będę jej bronić. Bo nie można zrównywać prostactwa z prostotą, nie można stawiać znaku równości pomiędzy głupotą a prostolinijnością, bo nie można zrównywać chamstwa ze szczerością i bezpośredniością, niedorozwoju z "odrobiną dziecka", ADHD z optymizmem, burdelu z twórczym nieładem, wulgarności ze stanowczością. Nie wolno! K...!!!
Ale ogólnie film jest ciekawy, nawet niezłe aktorstwo (i niezłe poświęcenie, bo po takiej roli to chyba trzeba się leczyć). Żałowałem że się skończył. Ale tylko z jednego powodu. Że tej małpy nie trafił meteoryt.

czwartek, 12 marca 2009

Szympansia popkultura

Piotr Siuda niedawno podchwycił moje wynurzenia na temat popkultury, które znaleźć możecie poniżej. A więc czymże ta popkultura jest? - że mi wolno będzie to pytanie powtórzyć. Otóż - niestety nie zmieniam zdania - jest wszystkim tylko nie kulturą. Jest to po prostu produkt, co najwyżej aspirujący do miana elementu kultury, tak jak elementem kultury jest widelec, płyta gramofonowa czy kamienna kolumna. Dopiero odpowiedni namysł nad nimi sprawia, że kultura staje się możliwa i odpalają się różne piękne procesy, które socjologia i antropologia z namaszczeniem bada. Tyle, że popkultura do takiego namysłu ani myśli nas zachęcać, bo nie leży to w jej interesie.
Niedawno na zajęciach z moimi studentami zastanawialiśmy się nad "kulturami" szympansimi. Dumaliśmy nad ich sposobami rozwalania kopców termitów, grzebania tu i tam patykami (proto-narzędzia!) i innymi ciekawostkami, które na pozór świadczą o zdolnościach kulturotwórczych. Ale czy na pewno? Problem z przyznaniem małpom statusu twórców kultury polega na tym, że ich "kultura" absolutnie NIE JEST PODZIELANA. Nie jest wytworem stricte społecznym. Każda strategia zachowania jest wynajdywana od początku przez każdego szympansa z osobna. Mówiąc prościej, nie ma sytuacji, że małpa bierze jedną, prowadzi i "mówi": teraz rozwalę ten kopiec a ty się przypatrz i się naucz. Nie. Każda robi to od nowa. A że całe stado sobie to tak "indywidualistycznie" przyswaja to jeszcze nie powód, żeby entuzjaści szympansich kultur mieli rzeczowy argument, bo najpewniej nie mają. To po prostu grupowa samo-tresura i tyle. Gdybyśmy mieli do czynienia z kulturą, małpa nie musiałaby uczyć się sama, tylko nauczyłyby ją inne małpy. Koronnym dowodem w tym sporze wydaje się fakt, że kultury małp nie ewoluują. Inaczej: NIE MA TRADYCJI ROZPIEPRZANIA KOPCÓW. Nie ma, że kiedyś to rozwalało się je łapą, potem nogą, a teraz jeszcze inaczej, mianowicie z bańki.
I tak sobie myślę, wracając do rozważań moich i Piotrka, ze z popkulturą w sumie, cholera, jest podobnie. Czy można mówić o tradycji popkultury? Mam wrażenie, że zjawisko to po prostu nie ewoluuje, nie zmienia się. Są pewne mody, jednak są one chwilowe, rozprzestrzeniają się błyskawicznie, ale równie szybko nikną. Czy są trendy, które przenikają, definiują popkulturę? Czy są prądy intelektualne, które uczą nas ją interpretować? Nie. Gdybyśmy chcieli pojechać Heglem, można by powiedzieć, że popkultura nigdy nie będzie sama siebie myśleć. Oj wiem, że ciężko to zabrzmiało. Popkultura to po prostu produkt. Owszem, zawiera całą masę znaczeń - i pozornie zbliża ją to do pojęcia kultury. Ale to mało. Nie możemy stworzyć popkulturowej tradycji, albowiem nie jest ona własnością wspólną, nie określa ram życia jakiejść grupy, choćby wirtualnej. Każdy z nas odkrywa popkulturę sam, samotnie w niej uczestniczy, przeżuwa, wypluwa, zapomina, a potem zabiera się za jakiś nowy gadżet, film, grę czy co innego. Co najwyżej - może stać się glebą, na której zjawiska kulturowe wyrosną, ale sama w sobie kultury nie stanowi. Możemy być zamknięci na cztery spusty w mieszkaniu, możemy zabarykadować się w domku na drzewie, zadekować się na jachcie na środku Oceanu Indyjskiego albo wylądować na bezludnej wyspie. Nieważne. Być totalnie sami. Jeśli jednak dostaniemy komputer, stałe łącze, telewizor i odtwarzacz DVD - będziemy pełnoprawnymi członkami popkultury, choćbyśmy do końca życia życia nie spotkali drugiego człowieka ani nie wypowiedzieli choćby jednego słowa. To jest kultura?

niedziela, 8 marca 2009

Zespół Marcinkiewicza

Tu nie ma winnych. Medialna burza wokół Marcinkiewicza wcale nie musiała być podsycana. Ona zrobiła się sama. Bo tacy są ludzie i takie są media.
Ten facet miał po prostu pecha: był i jest osobą publiczną. To wszystko. Śledząc tę nawałnicę doniesień, która rozpętała się zarówno w szanowanych mediach jak i siódmo-ligowych szmatławcach trudno się nie zastanawiać co tak naprawdę stało się jej powodem. Pośród rzesz komentatorów wyraźnie zaznaczyły się dwa obozy. Pierwszy z nich to oburzeni moralizatorzy, względnie zniesmaczeni złośliwcy. Wrzucić ich do jednego wora można bez mrugnięcia okiem z tego względu, ze ich reakcje są identyczne – krytyka postawy Marcinkiewicza (ojciec, mąż, ba, premier! Jak to tak?!) i wieszanie psów na wybrance jego serca. Drugi obszar to nieco stonowana – i zdecydowanie mniejsza – grupa, która widzi w nim ofiarę ciekawości mediów. Do owej grupy zalicza się rzecz jasna rzeczony eks-polityk wraz z narzeczoną. Obie grupy się mylą, prawda nie leży nawet pośrodku. Stało się tak, jak się stało, bo inaczej być nie mogło. Kazimierz i Iza nie schodzą z pierwszych stron tabloidów i portali bo nie było innego wyjścia. Takie mamy czasy i tacy są ludzie. To dwa czynniki o zupełnie różnej naturze, które, kiedy już wezmą się za bary – dają efekty w postaci podobnym kuriozów. Marcinkiewicz to mimowolna ofiara tych mechanizmów, przemożnych trybów, które jego historię wessały i przemieliły jak bezwolne mięso armatnie. Media i ludzka natura to przyczyny tego bałaganu. Zacznijmy od tej drugiej.
Czym jest zespół Marcinkiewicza?
Nie, to nie sztab piarowców, doradców czy innych podwładnych. To raczej propozycja nazwy dla zjawiska medialnego. Patrząc na przypadek Marcinkiewicza można rzec – nie on pierwszy, nie on ostatni. Mało to jest podstarzałych tatusiów, którzy w pewnej chwili zamieniają wygodne papucie na szpiczaste lakierki, wysłużoną fajeczkę na długaśne cygaro i idą w miasto, niesieni powiewem drugiej młodości. Ot, poczuł zew. Czy można mu się dziwić? Spójrzmy na jego przypadek okiem faceta, normalnego gościa, który ma jakieś zdanie na swój temat, który ma niezbędną odrobinę męskiej dumy, który czasem lubi się wyluzować z kumplami przy piwku, nie lubi natomiast jak go się wciąż wpycha do szeregu.
Wybierają cię na premiera. Cieszysz się, takie coś daje kopa. Głowę daję, że wzrasta od tego poziom testosteronu, na pierś sypią się dodatkowe kłaczki, wzrok się wyostrza a ramiona odruchowo wędrują do tyłu. A tu klops. Zamiast tego dowiadujesz się, że będziesz figurantem a za twoim stołem na stałe wkomponuje się niejawny polityczny zwierzchnik, szef twojej partii. Nie porządzisz. Media to zasugerują a miliony Polaków, choć zachwycą się gładką mową i przyjemną aparycją i tak pewnie pomyślą, że jesteś bez jaj. Nie będzie ci z tym miło. Starasz się zatem przyjąć pozę zwycięzcy i każdy sukces medialnie roztrąbisz. Jeżeli da się przy tym zmontować image luzaka – tym lepiej. Tymczasem efekt takich zabiegów jest mizerniutki – sławetne „yes, yes, yes” media i ludzie odbierają jako przykład najmniej spontanicznej reakcji w historii telewizji. Klapa. Harujesz zatem na swój wizerunek dzień i noc, otwierasz szkoły, grasz w piłkę, uśmiech nie schodzi ci z twarzy… Wszystko na nic. Zwierzchnik zza twego fotela decyduje się ciebie odsunąć do kąta i wziąć sprawy w swojej ręce. Cóż zdarza się. Ale czemu media robią aferę wokół potencjalnej fuchy dla ciebie? Nagle jesteś najsłynniejszym bezrobotnym w kraju, nawet w NBP ciebie nie chcą. Świat się śmieje. Znowu nie wyszło. A do tego doładuj sobie prawdopodobny kryzys wieku średniego. Jak to piszą w poradnikach – odczuwasz pustkę w życiu, powoli przekwitasz, no po prostu świat sprzysiągł się przeciwko tobie. Żaden facet tego nie lubi, prawda? Na domiar złego wciąż jesteś osobą publiczną i jeśli da się z tego zrobić widowicho – tym lepiej dla wszystkich, tylko nie dla ciebie. Zostałeś przeżuty, wyssany i wypluty przez politykę i media, a jak trzeba to zrobią to z tobą ponownie. Jesteś ofiarą zespołu Marcinkiewicza, nawet z Lepperem nie było tak słabo.
Pora na kontratak?
Cholera, trzeba sobie udowodnić, że nie jest jeszcze tak źle. Masz swoją dumę. Z pomocą… przychodzi matka natura. W końcu jesteś samcem, powinieneś zdobywać, usidlać, podbijać. Byłeś przecież premierem! Ostały się gdzieś jeszcze drobiny tej magii, tych nadwyżek testosteronu. Trzeba to wykorzystać…
Jaki jest dalszy ciąg historii – wszyscy wiemy. To naturalne. Zaświadczy o tym każdy antropolog do spółki z prymatologami i psychologami ewolucyjnymi. Męski samiec to umiarkowany poligamista. A to konotuje cały zestaw cech. Nie tylko oglądasz się za innymi kobietami zawsze i wszędzie, nie tylko masz ochotę na seks z niektórymi z nich, ale także jesteś naturalnie przystosowany do tego, by piąć się w górę w hierarchii (im wyżej, tym potencjalnie większa możliwość dostępu do samic). Jesteś naturalnym wojownikiem. Uwielbiasz być podziwiany. To z tego właśnie powodu u boku mężczyzn cieszących się pewnym stanowiskiem pojawiają się nieustannie kobiety, dla których ten jawi się jako potencjalny kandydat na ojca – majętny i stanowczy. Czy jest coś bardziej męskiego? Zaimponować całemu światu po całym tym spektaklu, którego Marcinkiewicz stał się najzwyklejszą ofiarą? Czy pokusa zrobienia wokół siebie małego szumu i odgryzienia się na otoczeniu doprawdy jest tak zdumiewająca? Moim zdaniem to ludzkie. Faceci tak funkcjonują.
Działania wokół całej tej sprawy ująć można właśnie z takiej perspektywy – romans eks-premiera to nie tylko efekt miłosnych uniesień, ale również wyjątkowo silnych ambicji, których nie brak normalnemu mężczyźnie. Marcinkiewicz prezentując światu swoją wybrankę mówi nie tylko: jestem zakochany! Mówi również: nie jest ze mną tak źle! I trudno go za to winić. Samcom alfa przytrafiają się takie rzeczy – u lwów imponuje się grzywą, u goryli srebrzystą sierścią tu i tam, samiec rodzaju ludzkiego imponuje partnerką. Ludzie tak rozumują.
Media odpuścić po prostu nie mogły
Ale jest jeszcze jeden czynnik – coś, z czego utkane jest dzisiejsze społeczeństwo. Tryby natury ludzkiej nie obracają się w próżni. Mechanizm ten pracuje w określonych warunkach. Smarem społeczeństwa w dzisiejszych czasach jest informacja. To głównie na niej się „jedzie”. Smar ten ma jednak swoje prawa. Niestety, media dawno już nie funkcjonują w sposób logiczny, czy szacowny. Kilka(naście) dziesięcioleci temu zostały wprzęgnięte w jeszcze większy mechanizm – rynek. Media muszą przynieść korzyść, od tego czasu logika i sentymenty udały się na wygnanie. Media interesują się wszystkim, co może przynieść zysk. Interesowały się premierem, interesują się zatem również eks-premierem – bo ludzie, czy też – jak rzekł mawiać jeden z ideologów IV RP – ciemny lud to kupi. Odpuszczać więc nie ma powodów.
W dzisiejszych czasach nie ma już większego sensu oburzanie się na media. Media to nie twór obdarzony umysłem. Media to mechanizm rynkowy. Logika tam obowiązująca jest jedna – trzeba przeżyć, jak w przyrodzie. A przyroda tak jak rynek – nie jest sferą etyki. Kazimierz Marcinkiewicz zakochał się i wpakował w romans bo tacy są mężczyźni, zwłaszcza w tym wieku. Media to nagłośniły, bo na tym polega ich działanie. Na szukanie winnych doprawdy jest już za późno.
Kilka ale.
Nie znaczy to jednak, że nie można było próbować przeciwdziałać całej tej katastrofie. Jest kilka sposobów. Po pierwsze: Marcinkiewicz wykazał się niebywałą amnezją od chwili, gdy przestał być premierem. Dopóki nim był wydawał się mieć wszystkie zasady PR-u w małym paluszku lewej stopy. Wizerunek, marka, body language i inne tego typu terminy stały się nieodłącznym elementem rozważań o polityce w Polsce. Rzeczony doskonale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tych czynników. W istocie – jesteś tym, czym jesteś w telewizji. Kiedy przyszedł czas rozstania z teką, nauka ta poszła – nie wiedzieć czemu – w las. Marcinkiewicz najzwyczajniej zapomniał o potrzebie podtrzymywania określonego wizerunku, porzucił cały swój oręż i zaczął szarżować samopas. Odsłonił się jak Rejtan, a media rzuciły się na niego bez pardonu. Tak między nami facetami, nikt nie broni romansu, ale do cholery trzeba pamiętać, że tym romansem będą żyły nagłówki gazet i portali! To musi jakoś wyglądać.
Po drugie… ale na te rozważania też już za późno, przynajmniej dla Kazimierza. Ale może być to porada dla tych, którzy jego lata mają jeszcze przed sobą. Moja kobieta powtarza, że jak dociągnie ze mną do 50-ki zafunduje mi Porsche. No i ma rację, a ja trzymam ją za słowo. Jest tyle sposobów podtrzymania podwiędłej już nieco męskości! Romans to naprawdę nie jedyne wyjście.
Po trzecie… jak to śpiewał Markowski – trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Zawsze można się wycofać kiedy jest na to czas. Marcinkiewicz tego nie chciał. Podtrzymywał flirt z Platformą, były rozmowy o kandydaturze na europosła… Pozostał osobą publiczną, choć nie musiał, a skoro jesteś osobą publiczną – przyzwyczaj się do myśli, że nawet we własnym łóżku możesz pewnego ranka obudzić się z paparazzim. Nie żartuję.
Lepiej spakować manatki
To co się stało, stać się musiało, ale nie potwierdza to ani racji krnąbrnych obrońców moralności, ani krytyków mediów. Że Marcinkiewicz ma drugą młodość dziwić nie powinno, bo tacy są ludzie. Że media rozszarpały go na kawałki też nie dziwota, bo takie są i będą media. Marcinkiewicz błędy popełnił zawczasu – nie odrobił lekcji z piaru, nie wycofał się z życia politycznego, po trzecie zdecydował, że w kryzysie (nie tyle ekonomicznym, co wieku średniego) Porsche to jednak nie to…
A po czwarte… Marcinkiewicz wciąż rozmawia z mediami. Apeluje, prosi, poucza… Media to nie partner do rozmowy. To nawet nie milczący słuchacz. To – jak wcześniej wspomniałem – rynkowy gracz. Z takimi się nie dyskutuje tak jak gazela nie dyskutuje z gepardem. Jeżeli media nam zawadzają to miast pisać na blogu łzawe apele pakujmy się na antypody i zaszyjmy w jakimś azylu o jakim tabloidy nie słyszały. Ewentualnie wytoczmy proces jak już takie hieny się zbliżą. I tyle.